Trzeźwienie czy – jeśli wracamy do św. Alberta – objawienie to jest zmiana. Trzeba na nowo zbudować rzeczywistość – i tego się najbardziej człowiek boi. Bo czuje się bezpiecznie w tym, co wymyśla na swój i świata temat – mówi Borys Szyc.Borys Szyc, niezapomniany Albert z „Symetrii” czy policjant „Kruszon” z serialu „Oficer”, ale także aktor teatralny i piosenkarz, nam opowiada o roli Szarika, o tym, czy łatwiej zagrać psa czy świętego (Brata Alberta), ale także o trudach wychodzenia z choroby alkoholowej.
Małgorzata Bilska: Oglądając pana w roli Szarika w spektaklu „Psie serce” w Teatrze Współczesnym w Warszawie przyszło mi do głowy pytanie – jakiej rasy jest pana pies?
Borys Szyc: Kundel. Zmieszany z terierem. Na początku prób adoptowaliśmy z Justyną pieska z Podlasia. Wena urodziła się na cmentarzu, gdzieś się pałętała. Mamy Wenę…
Nieustanną… (śmiech)
Tak. Ona się rozwijała razem z moją rolą (śmiech). Naturalnie ją podpatrywałem. Mimo że jestem psem, nie suczką, to są jej zachowania – radość, wszędobylstwo, pokładanie się na kolanie, wciskanie głowy albo szukanie wszędzie jedzenia – to mój pies. Ale pewnie i większość psów.
Borys Szyc o roli Szarika
W wyniku eksperymentu medycznego Szarik Bułhakowa przeistacza się w człowieka. Co było inspiracją do budowania roli nierealnego Szarikowa?
Pozostaje wyobraźnia. Superprzyjemnie było nie mieć żadnego odniesienia w rzeczywistości. Zawód aktora jest bardzo twórczy. Wymyślasz coś, co nie istnieje, musisz to jeszcze wydobyć z własnego ciała, z myśli i wyobraźni. Ten element roli był niezwykle pociągający. Scenariusz jest zaadaptowany z książki, gdzie przemiana następuje skokami. To też było fajne. Są momenty, że ze sceny na scenę trzeba się przesunąć kilka miesięcy do przodu.
W czym pomaga zmiana strojów.
Też, kiedy Szarikow staje się Szwonderem, na którym się wzoruje, i który prześladuje profesora. Dostaje posadę naczelnika urzędu oczyszczania miasta z bezdomnych kotów (śmiech). Wymarzona praca – hycel. Mówi: śmierdzi ode mnie jak od specjalisty. Dużo było zabawy przy spektaklu.
Łatwiej grać psa czy świętego?
W Teatrze Telewizji oglądaliśmy pana niedawno w poważnej roli Brata Alberta w „Bracie naszego Boga”. Kogo łatwiej zagrać, psa czy świętego?
Podstawą było nie grać świętego. Za życia Adam Chmielowski, a później Brat Albert, nie był święty. Chyba ostatnią rzeczą, jaką chciałby o sobie powiedzieć było, że jest święty.
To już pana trzeci Albert. Zaczęło się od filmu „Symetria”.
Aaaaa, Albercik! A który był drugi?
W „Nieznajomej z Sekwany”.
Zapomniałem o nim. Święty był pewnie najtrudniejszy. Na pewno taki, do którego trzeba było trochę dorosnąć. W pierwszym podejściu do czytania tekstu bardziej mnie interesował Adam Chmielowski, malarz. Nie mogę powiedzieć, że to jest superwdzięczny tekst. Od strony dramaturgicznej nie jest to porywająca literatura. Autor pisał troszeczkę na kolanach przed postacią. Główna walka twórców w zderzeniu z tekstem polega na tym, żeby odświęcić świętego, pokazać go jak najbliżej ludzi. Dlatego dodaliśmy parę rzeczy, których w tekście nie ma, na przykład jak maluje, a potem rozwala obraz. Żeby pokazać emocje.
Co to znaczy „dorosnąć do roli”?
Przeżyć parę rzeczy w życiu. Troszkę się zestarzeć. Przeszedłem prywatną przemianę, walkę z alkoholizmem, z moją chorobą. Kiedy trzeźwiejesz, można to nazwać oświeceniem. W ten sposób podszedłem do roli, z rozumieniem, jak wygląda kompletna zmiana życia. Co się dzieje w człowieku, kiedy przenosi się w inne życie, które wydaje mu się lepsze, właściwe, warte poświęcenia paru spraw, które były istotne.
Borys Szyc o wychodzeniu z alkoholizmu
Przemiana jest procesem, nikt z dnia na dzień nie staje się ani trzeźwy, ani święty. Co musi się stać, żeby miała szanse powodzenia?
Musi być twoją wewnętrzną, głęboką, przemyślaną decyzją. Tożsamą z tobą, to znaczy nikt nie może ci tego nakazać. I nie możesz tego robić dla kogoś. Chociaż to ładnie brzmi, że zrobiłem to dla córki, dla ukochanej, dla mamy. Musisz to zrobić dla siebie. I to nie jest żaden egoizm, to najczystsza… prawda, która wynika z ciebie. Bo jeżeli decyzja nie jest podjęta w głębi duszy, serca – jakkolwiek sobie ktokolwiek nazywa to, co ma w środku, to zawsze będziesz coś udawał, nadgrywał. Nadal grał. Choroba alkoholowa polega na życiu w kłamstwie. Więc kłamanie dalej, że się coś zmieniło, jest w kontrze z leczeniem.
Podstawą jest stanięcie samemu w pełnym świetle i zobaczeniu siebie takim, jakim się jest. Nago. Z każdą wadą, straszliwym czynem, jaki się popełniło. Ale też i z dobrymi rzeczami. Alkoholik ma zazwyczaj straszliwie niskie poczucie własnej wartości i poczucie wyższości nad innymi, w tym samym momencie.
Tak zwana duma alkoholowa.
Tak. I ku temu są powody. Tylko to nie może być rozpięte na dwóch biegunach. Chodzi o to, żeby przestać latać od jednego bieguna do drugiego. Zawsze mamy sinusoidę, ups and downs, ale to nie może latać jak sejsmograf w czasie trzęsienia ziemi. Bo wtedy nie utrzymasz szklanki na stole. Trzeba stanąć w prawdzie z samym sobą i podjąć decyzję.
Dlaczego wielu osobom się nie udaje?
Bo to jest naprawdę trudne. Raz, że możesz nie zdążyć, bo twoje ciało już nie wytrzyma. Umrzesz, bo się zatruwasz cały czas. Dwa – jesteś obarczony cały czas oceną innych, poczuciem winy, a przede wszystkim strachem. Trzeba mieć sporo siły i odwagi, żeby spojrzeć w lustro.
Zacząć wszystko od nowa.
To jest zmiana. Ludzie boją się zmian. Trzeźwienie czy – jeśli wracamy do św. Alberta – jakieś objawienie, to jest zmiana. Miałem tak napisane w zeszycie na jednym z pierwszych zajęć terapeutycznych: zmiana, zmiana, zmiana. Trzeba całkiem na nowo zbudować rzeczywistość – i tego się najbardziej człowiek boi. Bo czuje się bezpiecznie w tym, co wymyśla na swój i świata temat.
Sięgnąć dna, aby się od niego odbić
Stanięcie w prawdzie w chrześcijaństwie nosi nazwę pokora. Brat Albert też się jej uczył. Załamał się, że jest niedoskonały, gdy rzucił się na niedopałek. Był nałogowym palaczem. Trzeba mieć kryzys, osiągnąć dno, żeby się od niego odbić?
To jest chyba ta esencja zmiany.
Aktorowi jest – z racji zawodu – trudniej? Wychodzi pan do publiczności, zmaga się z oceną widzów.
To indywidualna kwestia. Ja nie mam tremy paraliżującej, bardziej czuję się sobą na scenie niż w życiu. Łatwiej mi się tu otworzyć. W teatrze jest moja prawda, metafizyczny kontakt. Może raz przeszło mi przez głowę, czy nie zmieni mi się granie, ale to był tylko jakiś lekki niepokój. Alkohol na szczęście nie zabił we mnie radości grania. Już zaczynał, zaczynałem nie lubić wszystkiego, co robię. Ostatnia iskra pasji we mnie została. Mam ją nadal.
Teraz odkrywam nowe przestrzenie. To się odbywa w głowie, w duszy, w sercu, w czasie grania. Zaczynam inaczej pojmować aktorstwo. Nadal jest to wprowadzenie się w jakiś trans, ucieczka od rzeczywistości, dzieje się jednak świadomie. Tak, jakbym wprowadzał się, paradoksalnie, w świadomy sen… Podążam z wielką przyjemnością za tym, co się wtedy ze mną dzieje. Skupiam się bardziej na technice, która wcześniej musiała być, ale najważniejsza była emocja, intuicja. Zwierzę sceniczne. Dziś dopuszczam do grania dużo więcej rozumu i świadomości. To na pewno było przy roli Alberta.
Najbliższe plany zawodowe?
Sporo rzeczy. Premiera, na którą czekam w tym roku najbardziej to film „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. To było dla mnie niesamowite spotkanie z cudownym artystą i prawdziwie wolnym w głowie człowiekiem. Udaje mu się pozostać wiernym swoim przekonaniom i wizji artystycznej. Za to go podziwiam.
Kogo pan gra?
Kierownika administracyjnego wielkiego zespołu pieśni i tańca jak „Mazowsze”. We dwóch (Tomek Kot gra kierownika muzycznego zespołu) kochają się w tej samej kobiecie (Asia Kulig); ona nie wie, na kogo się zdecydować. Są lata pięćdziesiąte i przez 20 lat obserwujemy historię zespołu i miłosnego „trójkąta”. Film jest zmontowany, teraz jest udźwiękawiany. I wiem, że jest piękny.
Read more:
Jan Mela: Brat Albert to był konkreciarz [rozmowa]
Read more:
Brudny Harry spotyka świętego
Read more:
Ben Affleck przyznaje się do alkoholizmu i dziękuje bliskim za wsparcie