Liliana Segre była małą dziewczynką, kiedy usłyszała od ojca, że po wakacjach nie będzie już mogła wrócić do szkoły. Był rok 1938. Uchwalono ustawy rasowe. We Włoszech Żydzi stanowili mniejszość. Rodzina Liliany, typowa zlaicyzowana mieszczańska rodzina żydowska (ojciec – oficer w stanie spoczynku, walczył w czasie I wojny światowej i był dumny z bycia Włochem), nawet nie podejrzewała, że wystarczy samo pochodzenie, by paść ofiarą szalonej nienawiści i zginąć.
Odebrane dzieciństwo
To był dopiero początek. Ale to właśnie wtedy Lilianie zostało odebrane dzieciństwo. Czekała ją obojętność, porzucenie i nieludzkie okrucieństwo. W swoich opowieściach nieustannie oscyluje między tym, co nie do pomyślenia, a tym, co rzeczywistość narzuciła jako prawdę. Wspomina Birkenau, barak numer 2:
Liliana Segre. Przywracanie pamięci
Liliana Segre ma dziś 91 lat i kiedy prezydent Republiki Włoskiej Sergio Mattarella oznajmił jej telefonicznie, że otrzymała godność dożywotniego senatora, też nie chciała uwierzyć. Co prawda planowała wyjazd do Rzymu na Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu, ale kiedy po drugiej stronie słuchawki usłyszała „Dzień dobry, mówi Mattarella”, odpowiedziała „Proszę chwilę zaczekać, muszę usiąść…”.
Liliana Segre od początku lat 90. spotyka się z młodzieżą i opowiada swoją historię. Przywraca pamięć o minionych wydarzeniach w sercu cywilizowanej Europy, mając świadomość, że pokolenie, które ocalało z tamtych lat, już odchodzi.
W jej słowach nie ma nienawiści, ducha zemsty (choć mówi, że nie przebaczyła). Przebyła długą drogę, przeżyła coś na kształt nawrócenia, dzięki któremu przestała odczuwać nienawiść i stała się, jak sama się nazywa, człowiekiem pokoju.
Liliana Segre. Przedsionek piekła
Ale pamięta. Pamięta, jak wtedy, gdy na niebie gromadziły się coraz ciemniejsze chmury, wielu włoskich Żydów szykowało się do wyjazdu. Ale nie jej ojciec. On został w Mediolanie. Nie wierzył, by we Włoszech mogły się wydarzyć tak straszne rzeczy jak w Niemczech. Kiedy ostatecznie zdecydowali się na ucieczkę do Szwajcarii, ale zostali odesłani, podobnie jak 28000 włoskich Żydów. Ojciec, Liliana i jej dwoje krewnych trafili do obozu, z którego po dwóch latach miała wrócić tylko ona.
Najpierw był pobyt w więzieniach: w Varese, Como, wreszcie w więzieniu San Vittore w Mediolanie. I choć wiele wypłakała, cieszyła się, że może być z tatą.
Na pytanie, co pozwoliło jej przeżyć, odpowiada bez wahania: miłość. Nie miłość idealna, tylko konkretna: miłość jej taty (a jak ona go kochała!) i dziadków.
Numer, który jest hańbą dla tych, którzy go wytatuowali
Ostatnie gesty prawdziwego człowieczeństwa pamięta z więzienia San Vittore. Kiedy wraz z 604 innymi Żydami szła do transportu, więźniowie żegnali ich, błogosławili, rzucali rękawiczki, pomarańcze, cokolwiek mieli. Odjechali z Dworca Mediolan Główny, z peronu 21.
Podróż była więcej niż przedsionkiem piekła. Odtąd nikt już nie powie jej „kochanie”, „skarbie”… Koniec. Skończyła się też wymiana spojrzeń, cisza (ileż powiedzieli sobie w tej ciszy, Liliana i tata, wiedząc, że jadą na śmierć), gesty miłości między nią i jej ojcem. Ręce musiały się rozpleść: kobiety na jedną stronę, mężczyźni na drugą. Wtedy widziała go ostatni raz. Był wśród tych, który rozstrzelano od razu.
A ona odtąd stała się numerem 75190 wytatuowanym na lewym ramieniu. Teraz nosi go z dumą, ponieważ to niezatarta hańba dla tych, którzy go wytatuowali.
Nie sposób nie usłyszeć tu echa słów świętego Jana Pawła II. Liliana Serge wspomina, że przypominał jej ukochanego dziadka. Jemu też drżały dłonie.
Samą siebie nazywa babcią tych wszystkich dziewcząt i chłopców, którzy co roku przychodzą słuchać jej opowieści. Czuje się też babcią samej siebie z tamtych lat. Patrzy wstecz z niedowierzaniem (znowu!): Jak to możliwe, że mi się udało?
Dlatego, jak powiedziała w wywiadzie udzielonym agencji ANSA 19 stycznia 2018 r., uważa, że jej rola polega tylko na tym, że jest „kimś, kto opowiada o tym, czego był świadkiem…”.