Z każdym rokiem utwierdzam się w niechcianym przekonaniu, że góry i wspinaczka po turniach stają się nie tyle sposobem na kontemplację piękna, ile na popisywanie się i leczenie własnych kompleksów.
Góry – tam bardziej rozumiem, czym jest męskość
Coś w tym jest, że gdy co tydzień szukam inspiracji do kolejnego tekstu, to często myśli uciekają tam wyżej. Zaczynają krążyć wokół gór. Sam już nie wiem, czy to kwestia słyszalnego tam echa męskiego pragnienia do zdobywania, do przełamywania się, czy raczej echa opowiadającego o żyłce do podejmowania ryzyka. A może współzawodnictwa. Tego nie wiem. Widzę za to jedno. Że w tej tematyce górskiej męstwo przybiera zwykle niesamowitą rolę. Mieni się.
Dzisiejsza historia również taka będzie. Opowieść spod tatrzańskich turni. Spomiędzy przełęczy. Znad górskich stawów. Słyszana u podnóży skalnych ścian. I chyba – co ja tu poradzę? – znów o męstwie.
Kiedy się wydarzyła? Tego nie wiem. Historię opowiedział mi swego czasu mój tata. Usłyszałem ją przy ognisku. Trudno chyba wyobrazić sobie lepszą atmosferę do jej słuchania. Przy trzaskających iskrach. Pod rozgwieżdżonym niebem. W ciszy wieczornego lasu.
Wyobraźnia nie zajmuje się wówczas niepotrzebnymi obrazami. Nie zaśmiecają jej zbędne bodźce. Nic jej nie odciąga. Wtedy rozmówcy łatwiej ją kształtować. Formować niczym najbardziej miękką plastelinę. Tak też było wtedy. Odpłynąłem w słuchaną opowieść. Daleko. W góry.
Read more:
Zgubił się w zaśnieżonych górach. Pomoc dotarła ponad tydzień później
Między rozmowami
Dolina Gąsienicowa. Schroniskowa chata. Wieczorny półmrok. Większość turystów już dawno śpi. Ostatnie objawy życia dostrzec można jeszcze tylko w salce jadalne. Na parterze. Ale i tutaj ruchy krzątających się za ladą członków obsługi bufetu jakby coraz rzadsze. Wkrótce zaryglują wejście i wyłączą ostatnie światła. Schronisko zgaśnie. I zaśnie. Nie całe jednak. W kącie jadalni przy dwóch świeczkach widać cienie kilku postaci. Rozmawiają półszeptem. Raz na jakiś czas ktoś nie wytrzymuje i podnosi głos.
– Nie no! Za zrobienie tej ściany to dałbym sobie nawet palec uciąć!
– Człowieku… Palec? Ja oddałbym całą rękę! – ripostuje oparta o piec postać.
– Ciii…. Panowie, ludzie śpią – uspokaja pozostałych trzeci głos
–Taa… Rękę. Za zrobienie tej „ósemki”?
– No co? Śmiejesz się? Po co mi ręka, skoro byłbym już spełniony w stu procentach?
Atmosfera gęstnieje. Szepty przeradzają się w półgłosy, a te w chrapliwe, przesiąknięte nutką alkoholu, krzykliwe przechwałki. Uważny obserwator tej scenki po pewnym czasie zauważy jeszcze jedną postać. Nic dotychczas nie mówiącą. Siedzącą w pewnej odległości od młodych rozmówców. Zajętą przygotowywaniem swojej herbaty.
– A pan, panie Andrzeju. Co pan by dał za tę ścianę?
– …Ja? – odzywa się wreszcie starszy brodaty jegomość – Ja… Nic bym za nią nie dał.
– … – ta odpowiedź ewidentnie zdziwiła pozostałych.
– Chłopcy. W życiu jest wiele ważniejszych rzeczy niż wspinaczka. Nie dorabiajcie do niej wyświechtanych teorii. Nie doklejajcie patetycznej maski. Bawcie się nią. Niech wam sprawia przyjemność. A nie, o zgrozo, zabiera ręce.
Walka o utracone
Ta piękna i jakże mądra scenka miała miejsce wiele lat temu. A człowiek mówiący tamte słowa już nie żyje. Nazywał się Andrzej Heinrich. Jeden z najwspanialszych himalaistów w historii. Przypominam sobie tę opowiedzianą mi przez świadka owej rozmowy scenkę tylekroć, ilekroć spotykam się ze obrazem współczesnego taternictwa.
Z każdym rokiem utwierdzam się w niechcianym przekonaniu, że góry i wspinaczka po turniach stają się nie tyle sposobem na kontemplację piękna, ile na popisywanie się i leczenie własnych kompleksów.
Uwielbiam przeglądać pożółkłe zdjęcia taterników z końca lat 80. Wyruszających w góry w niedoskonałym sprzęcie. Z czystą pokorą wobec ścian. I prawdziwą miłością do gór. Wspinających się nie tyle, by pokazać innym, ile sobie. Nie tyle, by wpisać w rubryczkę magiczne kilka cyfr oznaczających skalę trudności zrobionej drogi, ile by najzwyczajniej w świecie poprzebywać sam na sam z przyrodą. Dziewiczą, bo niedostępną zwykłym turystom.
Read more:
Staszek Karpiel Bułecka: Nie odkładam niczego na jutro
W góry chodziło się żyć
Dla mnie to są wielcy mężczyźni. Ci z pożółkłych stron tatowych albumów. Gdy w góry nie chodziło się ścigać. Chodziło się żyć.
Tak, jestem staroświecki. Ale… Naprawdę tęskno mi do tamtego oblicza taternictwa. Do gór pozbawionych beznadziejnej aury szpanerstwa. Do intymnej relacji człowieka z naturą. Do pokusy wchodzenia wyżej i wyżej. Nie dla sprawdzania, komu dziś lepiej wyjdzie, kto będzie silniejszy, kto wejdzie pierwszy. Lecz dla namacalnego symbolu życia. Codziennego trudu egzystencji. Dla idei. Dla Boskiej Ciszy. Pokarmu dla duszy.
Bardzo chciałbym dziś zaprosić Cię na krótką podróż sentymentalną po takich właśnie Tatrach. Po Tatrach Andrzeja Heinricha, Andrzeja Zawady, Jerzego Kukuczki, Andrzeja Korsaka. I wielu innych. Chciałbym. Ale – o zgrozo – nie potrafię. Bo tych mężczyzn już nie ma. Odeszli. Pozostaje samemu pójść na szlak. I chwilę posiedzieć. Zapatrzeć się w strumyk. Pomilczeć. Przestać szpanować. Może uda się jeszcze odzyskać, co utracone?