Szeroką popularność przyniosły jej role w takich produkcjach telewizyjnych i filmowych, jak „M jak miłość”, „Kiler” czy „Rodzinka.pl”. Nam Małgorzata Kożuchowska opowiada o swoich mistrzach z teatralnej sceny – Wiesławie Komasie i Jerzym Jarockim, roli wiary w swoim życiu, wyróżnieniu im. św. Brata Alberta oraz o swoich marzeniach.
Wiara na co dzień, św. Albert i marzenia
Małgorzata Bilska: W rozmowie z o. Bartłomiejem Królem SDS powiedziała Pani „w młodości poznałam wielu księży, którzy byli dla mnie autorytetem, stanowili punkt odniesienia w moim życiu”. Można ich nazwać mistrzami duchowymi?
Małgorzata Kożuchowska: Od wczesnej młodości moim duchowym autorytetem był Jan Paweł II. Szanowałam i bardzo imponowała mi wierność drodze, którą obrał, konsekwencja, spójność we wszystkim, czym się zajmował. Podobała mi się jego skromność, pracowitość, oddanie innym, ale i taka immanentna dla niego bezpośredniość, przez co miałam zawsze wrażenie, jakby był mi kimś bardzo bliskim. Nie bez znaczenia była też przeszłość artystyczna Jana Pawła II, epizod sceniczny, to, że pisał dramaty, poezję. To też trafiało do moich rodziców, w sytuacji gdy miewali wątpliwości co do obranej przeze mnie drogi. Do dziś jego wybory potrafią być dla mnie drogowskazem.
Przyznam, że w życiu miałam szczęście spotykania ludzi, którzy swoimi wyborami, poprzez swoje charaktery i sposób patrzenia na świat dobrze na mnie wpływali. W młodości, w ruchu oazowym, na pielgrzymkach spotykałam księży, którzy byli niezłomni, godni podziwu duchowo, ale jednocześnie potrafili w niesamowity sposób docierać ze swoim sercem, duchowością, głową do młodych. Nie byli oderwani od życia, rozumieli i szanowali młodość, byli jej ciekawi. Teraz z mężem mamy przyjaciela księdza, z którym rozmawiamy o tym, co dla nas ważne, chodzimy po górach i gdzieś po drodze przesiąkamy jego mądrością, duchowością. To jedne z najważniejszych spotkań w naszym życiu.
Bardzo dużo Pani pracuje. Jak żyć „w świecie” wiarą na co dzień?
Z ufnością i wewnętrznym spokojem. W świecie, w którym na co dzień pracuję, jest sporo manipulacji, blichtru, zazdrości, udawania, nieszczerości. Funkcjonujemy w trybach, zależnościach, niełatwych powiązaniach. Wiara zaś daje wyraźny azymut, może być drogowskazem i naszą tarczą. Dzięki niej nigdy nie tracę wiary w ludzi, nie skupiam się na tym, co złe. Dla mnie to ważne, ułatwia mi normalne funkcjonowanie, nawet w trudnych momentach.
W 2011 roku otrzymała Pani Medal św. Brata Alberta za pomoc dzieciom w Fundacji Mam Marzenie. 2017 rok był Rokiem Brata Alberta, artysty i świadka miłosierdzia. Kim święty stał się dla Pani?
Inspirująca postać. Mądry, odważny człowiek, świadek miłosierdzia. Fakt, że był w stanie zrezygnować ze wszystkiego i poświęcić całe życie innym ludziom – bezdomnym, głodnym, pogubionym, jest aktem ogromnej odwagi i miłości. To heroizm w czystej postaci – dziś tak trudno osiągalny. Podziwiam św. Brata Alberta i jestem dumna z przyznanego mi wyróżnienia jego imienia.
Aktor musi ryzykować, poszukiwać
Aktorstwa trzeba się uczyć przez całe życie, angażuje całą osobowość. Które role miały największy wpływ na Pani rozwój i to, kim Pani jest dzisiaj?
To zawód, w którym nie można przestawać poszukiwać, wypływać na nieznane wody. Poszukiwania sprzyjają rozwojowi i stanowią o atrakcyjności tego zawodu. Trzeba ryzykować, każdy nowy projekt, nowa rola to podróż, nowy ląd, niewiadoma, puste naczynie. Od nas, twórców, zależy czym je wypełnimy. Korzystamy nieustannie z minionych doświadczeń, tak własnych, jak i cudzych, z własnej wrażliwości, inteligencji. Wiele było w moim życiu ról, które uwielbiałam i zżyłam się z nimi na lata.
Na przykład?
Biankę w „Poskromieniu Złośnicy” graliśmy chyba siedem lat – dojrzewałam z nią, pod koniec ona i ja byłyśmy już zupełnie innymi kobietami. Jedną z odważniejszych ról, jakie zagrałam w Teatrze Dramatycznym była Candy z „Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich” w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Do dziś mam ciarki, kiedy wspominam te zagrane spektakle. Chętnie wróciłabym do tej współpracy. Kiedyś wszystkim były dla mnie gombrowiczowskie: Rita, Albertynka i Alicja z „Błądzenia” Jerzego Jarockiego, później przez lata kochałam Tatianę z „Miłości na Krymie”, teraz zaskakująco bliska mi jest „Żona” z „Ich Czworo”. Wspominając moje spotkanie na scenie TEATRU TV z Marcinem Wroną (reżyser, który odebrał sobie życie podczas Festiwalu Filmowego w Gdyni w 2015 roku – przyp. red.), nasze rozmowy, wspólne poszukiwania wydają mi się czymś przełomowym w pracy i żałuję, że nie mam szans do nich wrócić. W aktorstwie kluczowe jest, by w myśleniu o nim się nie starzeć, by w każdy nowy spektakl czy film wchodzić z ciekawością, otwartością, błyskiem w oku. Oczywiście, niebagatelne znaczenie ma doświadczenie i znajomość siebie jako aktora, niemniej jednak ta wiedza powinna nas wyłącznie otwierać. Jak ognia powinniśmy unikać szukania gotowych rozwiązań i rutyny.
Mistrzowie Małgorzaty Kożuchowskiej
Kto był Pani mistrzem na scenie?
Choć regularnie przeżywam sceniczne, aktorskie czy reżyserskie fascynacje, niezmiennie cenię dwóch mistrzów: Wiesława Komasę i Jerzego Jarockiego. Obaj mieli wpływ na moje postrzeganie siebie jako aktorki i tego, o co powinno się walczyć, do czego powinno się dążyć uprawiając ten zawód. Wiesław Komasa, teraz mój przyjaciel, a kiedyś opiekun roku w Akademii Teatralnej, pokazał mi, kim może być aktor. Na studiach byliśmy pod jego ogromnym wrażeniem i wpływem. Jest wspaniałym aktorem, ale przede wszystkim fascynującym człowiekiem. Razem z Mają Komorowską byli mądrymi pedagogami, nie uczyli nas wyłącznie warsztatu, lecz zarażali osobowością, energią, sposobem patrzenia na świat, nieograniczoną wyobraźnią. Jednocześnie byli otwarci na nas studentów, patrzyli z ciekawością może jak na swoich przyszłych partnerów w zawodzie. Przesiąkaliśmy ich ogromną wrażliwością, empatią, szacunkiem dla sztuki i artystów.
Co Pani najbardziej zapadło w pamięć?
Pamiętam też, kiedy pierwszy raz zobaczyłam Wiesławą Komasę na scenie – a dokładniej jego metamorfozę w przedstawieniu Janusza Wiśniewskiego. I nie chodziło o charakteryzację czy kostium, ale inny sposób poruszania się, pewien rodzaj energii, która związana była z kreowaną przez niego postacią. Wiesław na scenie był zupełnie innym człowiekiem, niż ten znany z zajęć, spotkań. Wtedy chyba po raz pierwszy w pełni dotarła do mnie istota tego zawodu. Zobaczyłam, że scena jest magicznym miejscem, że aktor jest w stanie całkowicie się na niej przeobrazić, sprawić, że widz potrafi zapomnieć o wszystkim, co dzieje się poza sceną, potrafi uwierzyć postaci i ją pokochać. Wywołać emocje, pobudzić do myślenia.
Ktoś jeszcze?
Kolejnym mistrzem, moją wielką zawodową miłością był Jerzy Jarocki, za którym podążając, zmieniałam scenę z Teatru Dramatycznego na Teatr Narodowy i zaczęłam nowy etap w moim życiu zawodowym. To geniusz, ikona teatru. Reżyser, który w niezwykle precyzyjny, surowy sposób podchodził do pracy, ciągle swoje dzieło udoskonalał. Nie spoczywał na jednym wypracowanym rozwiązaniu, nieustannie szukał. W swoich przedstawieniach zawsze wychodził od myśli, nie było w nim popisów, skupiania się na pomyśle, efekcie. Wszystko było po coś. Nadrzędna była treść, temat, sprawa. Nauczył mnie w pracy nad rolą między innymi całkowitego skupienia się na myśli, na temacie, zadawaniu sobie wciąż pytań, dopiero później szukania formy „jak” tę myśl zamienić na język sceny. Tęsknię za nim i za taką pracą.
O czym Pani marzy?
Przede wszystkim marzę – to podstawa :). Staram się realizować marzenia i choć nie zawsze mi się to udaje, to zawsze zostaje we mnie po nich ślad, jakaś droga, którą przeszłam w kierunku ich spełnienia. To mnie buduje.