Niby dom dla bezdomnych, a trochę to galeria sztuki, trochę muzeum, trochę pracownia artystyczna, a trochę wspólnota. Choć to ostanie jest tu widoczne najmocniej.Zamknij oczy i wyobraź sobie klasyczny przytułek dla bezdomnych. Co widzisz? Ja widzę, że jest smutno. Szaro, buro, stare, pewnie darowane meble, wielkie gary na zupę, niedofinansowana kuchnia, jakiś składzik na ubrania. Generalnie bieda.
No. To tu jest zupełnie inaczej. Poznajcie wspólnotę Betlejem. Miejsce podobne zupełnie do niczego!
Niby dom dla bezdomnych, a trochę to galeria sztuki, trochę muzeum, trochę pracownia artystyczna, a trochę wspólnota. Choć to ostanie jest tu widoczne najmocniej.
Dom braci. Już nie bezdomnych
W dom, przerobiony z pustostanu po ponad 100-letnie szkole podstawowej, dobrego ducha tchnął ks. Mirek Tosza. Skoro miasto chciało przekazać ten budynek na jakiś dobry cel, szkoda było nie skorzystać, tym bardziej, że od dawna chciał pomagać bezdomnym.
Kiedy się tu wprowadzał, najpierw sam, w futrynach nie było drzwi ani okien, był jedynie wyremontowany jeden pokój (to w tym wypadku duże słowo, po prostu dało się tam zamieszkać…). Nie było łazienki, kuchni, wody, prądu. Pół roku później do księdza dołączyło dwóch braci – tak o nich mówi, bezdomnych z jego poprzedniej parafii. Wyszli obaj, tydzień po tygodniu, z odwyku, i tak trafili do „Betlejem”.
14 lutego 1996 rok – tę datę ks. Mirek uznaje za moment poczęcia domu. „Jak tylko tu wszedłem, miałem poczucie, że to jest to” – wspomina.
Choć nie mieli zupełnie pieniędzy, powoli dom nabierał kształtów. “Pan Bóg bardzo nam błogosławił. Doświadczaliśmy „łaski początku” – widzieliśmy mocne znaki. Nagle pojawiali się ludzie, którzy dawali nam różne rzeczy, sami z siebie przynosili jedzenie”” – mówi ks. Mirek.
Kiedy pierwszy raz przyjechał do nich biskup, znaleźli starą wersalkę, by miał na czym usiąść. Oni przyjęli go, siedząc na europaletach. Najpierw było zdziwienie, potem błogosławieństwo.
Read more:
Czego najbardziej potrzebują bezdomni? Rozmowa z duszpasterzem Wspólnoty Betlejem
Bezdomni pomagają innym. I sobie
Dziś po trudnych początkach nie ma śladu. “Betlejem” tętni życiem. Teraz to dom braci, którzy dobrze się znają i są sobie potrzebni. Jeden odpowiada za gotowanie, drugi za zmywanie, trzeci wypala drewno na ikony, czwarty te deski szlifuje. Wszystko tu gra.
Pan Tomasz: „gotujemy tu sami, dla całego domu i dla ludzi, którzy do nas przychodzą, dla bezdomnych spoza domu także”.
Jak mówi, „tu nie jest ponuro”. Jak wyglądało jego życie przed „Betlejem”? Narkotyki, alkohol, zakład karny, rozpad małżeństwa. „Mieszkam tu od zeszłego roku. Byłem pod wrażeniem, jak tu wszedłem! Ksiądz bardzo się nami opiekuje, ma taką pogodę ducha” – opowiada Tomasz. Choć dodaje, że jego stan psychiczny jeszcze nie jest dobry, to ma nadzieję – na lepsze życie, na odbudowanie rodzinnych więzi.
„Jest mi tu dobrze, moje życie się zmieniło. Wcześniej każdy, nawet mały problem, zatapiałem w alkoholu, myślałem, że to jest dobra droga, ale wszystko wracało, jak tylko wytrzeźwiałem. Teraz jestem trzeźwy, modlę się. Tutaj jest dobrze, tu czuję się bezpiecznie” – mówi Tomasz.
Żeby ktoś mógł zamieszkać w „Betlejem”, najpierw musi tu przyjeżdżać na wolontariat, tydzień albo dwa, do pracy. „Ten dom to owoc pracy wielu ludzi, więc kiedy wchodzisz we wspólnotę, to coś z siebie dajesz. Nie jesteśmy instytucją do obsługiwania biednych” – tłumaczy ks. Tosza.
Jego zdaniem pomaganie bez wkładu tych, którzy tej pomocy potrzebują, jest niemoralne. „Jeśli są zdrowi i mogą pracować, to czemu mieliby tego nie robić? To jest demoralizowanie ludzi i to jest niemęskie. Do tego się często odwołujemy – do poczucia honoru i do męstwa” – wyjaśnia.
Tomasz potwierdza jego słowa. „Kiedyś się tylko brało. Teraz widzę, jak fajnie jest też komuś pomóc, dać coś od siebie, być życzliwym. Wspieramy się nawzajem – czy rozmową, czy pomocą fizyczną. Czuję się dzięki temu potrzebny”.
Codziennie rano mieszkańcy przygotowują żywność dla potrzebujących, np. uboższych rodzin – chleb, warzywa. Dzielą się tym, co mają. Ludzie wiedzą, że mogą na nich liczyć.
O nich też zawsze ktoś się zatroszczy – ostatnio pracownicy jednego z banków złożyli się i przywieźli dużo rożnych rzeczy – kasze, makarony, puszki. „Jedzenia nam nie brakuje” – mówi Tomasz.
Read more:
„Prosta historia” po polsku, czyli pielgrzymka na… traktorach
Bezdomni z galerii sztuki
Dziś w „Betlejem” mieszka 18 osób. Ale wspólnota to także wolontariusze i przyjaciele, którzy na co dzień troszczą się o to, by mury starej szkoły były prawdziwym domem.
To, czego nie można im odmówić, to przedsiębiorczość. Kiedy spłonęła katedra w Sosnowcu, postanowili, że z desek, które jeszcze na coś się nadawały, zrobią ikony.
Tak powstało ponad tysiąc unikatowych dzieł. Dochód ze sprzedaży części z nich przekazali na remont katedry, za resztę wyremontowali kuchnię.
Robienie metodą decoupage i sprzedaż ikon to jedna z podstawowych działalności wspólnoty. Szefem jest tu Kazek, od 13 lat mieszkaniec domu. Przychodzimy do jego warsztatu. „To jest bardzo ważne miejsce, tutaj powstają ikony. Najpierw kroimy deski, potem Sylwek je wypala – to całkowicie ręczna robota, potem skrobanie, papierkiem albo szczotką, następnie je czyścimy, kolejny etap to woskowanie deski i polerowanie” – opowiada.
Dzięki sprzedaży ikon wspólnota zapewnia sobie codzienne utrzymanie.
Styl domu też jest zaskakujący! Mówi Wam coś Hundertwasser? „Byliśmy z moim kolegą księdzem w Wiedniu i weszliśmy do jego muzeum. Zobaczyłem jakie to ciekawe. Bardzo spodobała mi się jego filozofia domu”- mówi ks. Mirek. I tak powstał pomysł, by dom w Jaworznie wyremontować w hundertwasserowym stylu.
Ten austriacki artysta miał taką zasadę, że im bardziej dom udręczony, a ludzie, którzy w nim mieszkają utrudzeni, tym bardziej dom powinien ich podnosić na duchu, także od strony wizualnej.
Tworzył z resztek. „Jest taka grupa ludzi w świecie, których traktuje się jak niepotrzebne resztki. A to, co jest odrzucone, niepotrzebne i pokruszone, jeśli się ładnie skomponuje, tworzy zupełnie nową jakość. To do nas trochę pasuje” – mówi ks. Mirek.
Hundertwasser kładł też duży nacisk na to, by mieszkańcy domu sami go kształtowali. Tak też działa „Betlejem”.
Ewangelizacja na… kangury!
Boska kreatywność. To jedne z pierwszych słów, które cisną się na usta, po choćby krótkiej rozmowie z mieszkańcami „Betlejem”.
Alpaki, barany, a w tym roku żywa szopka, w której zamieszkały… trzy kangury! To ich pomysł na pokazanie prawdziwego Betlejem, które – jak mówi ks. Mirek – jest w kaplicy. Do niej zapraszają tych, którzy przychodzą zobaczyć ich zwierzęta.
A co roku przy żywej szopce pojawiają się tłumy! Najwięcej osób przychodzi na pasterkę.
„Nic tak nie przyciągnie do Pana Jezusa jak egzotyczne zwierzę. Sięgamy po te Franciszkowe peryferia” – mówi ks. Mirek. Bo bez Niego – bez Boga, wszystko to, co dzieje się za płotem na ul. Długiej w Jaworznie nie miałoby ani sensu ani prawdopodobnie możliwości, by zaistnieć.
Jest z kim wypić kawę
Tu kluczem nie jest pomoc, ale relacje. Chłopaki poznają się przy wspólnej pracy, tworzą się więzi. Są sobie potrzebni.
Być może dlatego po korytarzach domu ciągle krzątają się goście.
„Przeważnie do domu dla bezdomnych nikt nie przychodzi, bo po co? Chyba, że paczkę jakąś przynieść. U nas jest inaczej. Dla chłopaków to jest bardzo ważne, mają dzięki temu prawdziwe poczucie swoje wartości, oni są tu gospodarzami” – mówi ks. Mirek.
Bo “Betlejem” to dla okolicznych mieszkańców nie tyle dom dla bezdomnych, co miejsce kojarzone z różnymi spotkaniami, warsztatami, festynami czy niedzielną mszą. W ten sposób mieszkańcy mają szansę poznawać „normalne” rodziny, nawiązywać bezpieczne relacje, uczyć się zwyczajnych znajomości.
Ks. Mirek: „Dla tych rodzin, które do nas przychodzą, to też jest ważne. Dzięki temu nie zamykają się w swoim domowym ciepełku. To jest wymagające dla dwóch stron – nasi też muszą się otworzyć, przełamać, zacząć rozmowę, usiąść przy stole z gośćmi, przyjąć ich”.
I chyba dobrze im się te relacje układają. Niedawno sąsiadka przyprowadziła im pod opiekę swojego psa, bo musiała pilnie wyjechać za granicę. Będzie z nimi mieszał jakieś pół roku.
Kto tu rządzi? Św. Teresa
Ich patronką jest św. Teresa od Dzieciątka Jezus – dziewczyna, która w małości znalazła pełnię. Można ją tu spotkać na każdym kroku.
Bardzo pasuje im jej mała droga. „Ciężar, który nosimy z przeszłości – a Teresa też nie miała łatwego życia, nasze doświadczenie małości i bycia ograniczonym, wcale nie kłóci się z powołaniem do pełni” – mówi ks. Mirek o duchowości św. Teresy, która odkryła, że wcale nie trzeba być wielkim, by być świętym.
I dodaje: “nie jest ważne, że chodząc po schodach upadasz na pierwszym stopniu, ważne, że cały czas się podnosisz i próbujesz, a Bóg widząc Twój wysiłek w którymś momencie zejdzie po Ciebie i wyniesie Cię na górę. Nawet jeśli straciłeś już wszystko i masz puste ręce, to w każdej chwili możesz się podnieść. Tak właśnie staramy się żyć”.
Miejsce, które zmienia
Na ulotce o swoim domu napisali, że to miejsce, które zmienia. A ja mam wrażenie, że odwiedziłam prawdziwy Kościół – miejsce niedoskonałych ludzi, którzy “na legalu” potrzebują Boga i nie wstydzą się o tym mówić.
Wchodzili tu bezdomni, bez sensu, bez nadziei, bez wartości. Czy czegoś im tu nie wolno? Czy coś im zabrali? Tak. Zabrali „bez”. Czy coś dali w zamian? Tak. Dali sens, nadzieję, wartość. I „domność”.
Read more:
Traktorem do Małej Tereski