Anna Sosnowska: Jaką najważniejszą myśl powinniśmy w sobie ocalić w czasie całego przedwigilijnego zamieszania?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: Dla kogo to robimy.
No dla dziecka, babci, ojca, kuzynów…
I to jest w zasadzie dobra odpowiedź.
Naprawdę?!
Tak, bo istotą sprawy jest przygotowanie świętowania, a to się raczej zawsze robi dla kogoś. Może Bóg przyszedł do nas głównie po to, żeby z nami poświętować? Wiele metafor tego, co będziemy robić w przyszłym życiu, obraca się wokół uczty, wokół stołu. Tam będzie jedna wielka impreza, na której będziemy dojadać rzeczy, które zawsze chcieliśmy zjeść.
Ale jest jeszcze drugi wątek.
Jaki?
Chrystus teraz przychodzi inaczej, niż przyjdzie w dniu paruzji. On przychodzi w bliźnim. Czyli jeśli my się spodziewamy Bożego Narodzenia rozumianego jako Boga przychodzącego do mnie, to On raczej nie przyjdzie przy dźwiękach trąb… On właściwie już jest. W tym drugim. I święta są dobrą okazją, żeby to sobie uświadomić i to właśnie celebrować.
W jaki sposób Chrystus przychodzi do mnie w kimś, z kim zupełnie nie mam ochoty siadać przy wigilijnym stole?
To jest moment wezwania do pojednania. Akurat w polskiej tradycji to prawie wymuszenie wspólnego siadania do stołu nieraz naprawdę doprowadza do pojednania. Zawsze mamy kłopot z przebaczeniem i nieraz potrzebujemy sytuacji, która nas przyciśnie, żeby jednak tę decyzję podjąć.
Pod tym względem sposób, w jaki świętujemy w Polsce Boże Narodzenie, jest może dla niektórych okrutny, ale dzięki temu dociska nas do pojednania. Nie mogę ominąć czy dłużej lekceważyć tego problemu w sobie. To będzie bolesne, rozdzierające, ale cenne – bo zobaczyłem. Najgorsze jest zło, które pochowaliśmy, przykryliśmy jakimiś uzasadnieniami.
I próbujemy przejść nad nim do porządku dziennego.
Bo na co dzień nas tak nie boli. Sprawnie się mijamy i trwamy w naszym obrażeniu. A potem przychodzi Boże Narodzenie i trzeba coś z tym zrobić.
A jeśli w tym roku nie jestem jeszcze gotowy na pojednanie?
To warto zrobić rachunek sumienia, warto siebie spytać, czy ja tego pojednania chcę. A jeżeli widzę, że nie chcę, to mam dużo pracy, którą warto podjąć, bo jednak paruzja jest blisko.
Ma ksiądz jakieś dane na ten temat (śmiech)? Przecież nie znamy dnia ani godziny.
Ale ona jest blisko. Ten moment jest dla mnie momentem czysto biblijnym – jeśli ja odkrywam w sobie grzech, to powinienem sobie powiedzieć: mam mało czasu, żeby z niego wyjść. Jakiekolwiek zwlekanie jest tutaj groźne, i to groźne w sposób ostateczny.
Dla wielu, którzy nie mają harmonijnych rodzin, czas świąt potrafi być naprawdę niełatwy, ale też może być szansą, jeśli zagospodaruje się go właśnie od strony pojednania.
Ale czasem naprawdę jest tak, że pojednanie totalnie nas przerasta. Co wtedy?
Jeśli widzę w sobie opór, widzę taką bezradność, to fundamentalne jest wzdychanie do Boga. I może te święta trzeba zrobić właśnie takie wzdychające. To najpierw. A dalej, jeżeli mogę jednak coś zrobić, nawet drobny gest, to mam to zrobić. Łaska zawsze siedzi w impulsie do dobra.
Skupiliśmy się na razie na trudnych sytuacjach. A jak dobrze świętować, kiedy… wszystko jest dobrze?
To chyba umiemy robić, warto tylko pamiętać o wdzięczności, bo to, że możemy świętować w radości, harmonii, spokoju – to nie jest oczywiste. To może być np. efekt ciężkiej pracy nad sobą ludzi, którzy mnie tak naprawdę z trudem znoszą, bądź efekt tego, że opatrzność jakoś tak to poukładała, że nam się w miarę powodzi. I to ciągle nie jest nasza zasługa.
Tak samo jak nie zasłużyliśmy niczym na to, że Bóg z nas, ludzi, zrobił swoje środowisko docelowe. W zasadzie o tym jest Boże Narodzenie – że Bóg przychodzi do nas jak do swoich sąsiadów czy kolegów z piaskownicy – zresztą Palestyna jest sporą piaskownicą (śmiech). To jest Bóg z nami, który dla nas staje się jednym z nas. Warto, żeby pojawiła się w nas za to wdzięczność.
Wie ksiądz, co mnie w naszej rozmowie zaskakuje? Że wciąż dotykamy bardzo przyziemnych rzeczy. Rodzina, sąsiad, piaskownica, stół. A nie chóry anielskie, objawienia, tajemnicze zjawiska.
Oczywiście w zależności od wersji, mamy opisy narodzin Jezusa, w których występują aniołowie i sporo innych cudowności. Natomiast najdłuższy okres życia Jezusa to jest tak zwane życie ukryte, o którym my właściwie w ogóle nie mówimy w Kościele. Logika roku liturgicznego jest taka, że Jezus się rodzi, a zaraz potem następuje chrzest w Jordanie. To, co pomiędzy, gdzieś nam umyka.
A to było, bagatela, koło 30 lat.
Tak, taki drobiazg. Odkąd się zajmuję chrystologią [dział teologii skupiający się na refleksji nad Osobą Jezusa – red.] bardzo mnie frapuje to, że mamy u Jezusa 30 lat kompletnej bezczynności, jeśli chodzi o „wysiłek zbawczy”. Jezus wtedy nic szczególnego nie robi, tylko normalnie żyje wśród ludzi. I nie wydaje się, żeby Mu się jakoś szczególnie spieszyło do wypełnienia misji, bo trzydziestolatek w tamtych czasach to był już naprawdę dojrzały facet.
Jezus spokojnie mógł zacząć swoją publiczną działalność, jak miał 22-23 lata, bo byłby już wtedy wiarygodny. A tam jest jakieś absolutne zwlekanie. Może Jemu się po prostu zwyczajnie dobrze żyło wśród ludzi? A może chodziło o to, żeby nam pokazać wartość codzienności? Jeśli miewam coś za złe ewangelistom, to właśnie to, że przemilczeli ten czas życia Jezusa.
Pewnie uznali, że to mało ważne.
Niestety, my się w tym zgadzamy z ewangelistami i potem i o nas dokładnie tak myślimy – że zwykłe rzeczy się nie liczą, że musimy robić rzeczy wielkie. A co, jeżeli te 30 lat jest po to, by nam uświadomić, że najpierw robimy rzeczy małe, potem może z nich się narodzą rzeczy wielkie, choć to trochę nie nasz problem. Codzienność jest tym miejscem, w którym Bóg przychodzi. Ktoś się przecież z Jezusem spotykał, ktoś z Nim gadał, jadł, pracował – z kompletną nieświadomością, że to jest Mesjasz, Syn Boży, że to jest Bóg, który stał się człowiekiem. W pewnym sensie było to kompletnie nieekonomiczne.
Tyle zmarnowanego czasu!
Tak, bo On mógł nauczać np. od 23 roku życia i może dzięki temu mielibyśmy dłuższe Ewangelie. A tam się nic spektakularnego nie dzieje. Takie nudy, że ewangeliści ten etap przeskakują. Ale my przecież dokładnie w taki nudny sposób żyjemy.
Rodzina, dzieci, praca, zakupy, sprzątanie, trochę odpoczynku…
Nic niezwykłego. I w tym jest Bóg. Istotą wiary jest odnalezienie Go właśnie tu. Wtedy przeżywa się wiarę do końca – kiedy wiem, że w tych dziesiątkach zwykłych czynności, które czasem wywołują we mnie nie najłatwiejsze emocje, za każdym razem służę Jezusowi. I to jest najfajniejsze odkrycie w chrześcijaństwie – że każdy z tych gestów, które powtarzam, wykonuję nie po to, żeby tylko podtrzymać istnienie. Ja to zawsze robię dla kogoś, a robiąc to dla kogoś, robię to jeszcze dla Kogoś.
Czy to jest najważniejsza lekcja, którą możemy „wycisnąć” z wcielenia? Że Bóg nie jest tylko nieogarniony, niedostępny, niepojęty, ale też tak bardzo bliski w naszym zwykłym życiu?
On pozostając jednym, stał się drugim. Czasami o wcieleniu myślimy w taki sposób: że Bóg stał się człowiekiem i na ten czas przestał być Bogiem. Nie. Ojcowie kapadoccy [wczesnochrześcijańscy teolodzy z IV w. – red.] używają takiego określenia: pozostał, kim był, stał się, kim nie był.
To się kompletnie nie mieści w głowie. Patrzymy na Niemowlaka…
…a On jednocześnie swoją drugą naturą podtrzymuje w istnieniu wszystkie kwarki pomiędzy czasem t1 i t2, żeby nie zniknęły i zachowały tę samą energię itd., czyli podtrzymuje wszechświat w istnieniu. To najmocniej do nas przemawia, kiedy się zachowa owo napięcie.
Powtórzę: to się kompletnie nie mieści w głowie!
I to nieogarnięcie będzie nam cały czas tkwiło w boku jak zadra.
To dobrze czy niedobrze?
Bardzo dobrze, bo to ma mnie niepokoić i ciągle mi przypominać, że Bóg jest zdolny do takich szaleństw i że Bóg naprawdę przychodzi.
Patrząc na całą historię z narodzinami Jezusa, może przychodzić w dość zaskakujący sposób.
W związku z czym ja muszę mieć otwarte oczy i zachować czujność. Bo On nie tylko przyjdzie na końcu czasów, ale przychodzi już teraz: w głodnym, spragnionym, w przybyszu… On przychodzi w członkach Kościoła. I jeśli poważnie traktuję myślenie o Kościele jako ciele Chrystusa, to ja z ciałem Chrystusa mam do czynienia nie tylko w czasie komunii na Eucharystii, ale za każdym razem, kiedy spotykam drugiego.
U św. Tomasza z Akwinu pojawia się pytanie: czy Chrystus jest głową WSZYSTKICH ludzi? Tu jedyna ucieczka byłaby taka, żeby powiedzieć, że Chrystus nie jest głową wszystkich ludzi i w związku z tym część z nich nie musi mnie interesować.
Co odpowiada Tomasz?
Tak, Chrystus jest głową wszystkich ludzi, ale w różnym stopniu. Natomiast to „tak” jest fundamentalnie niepokojące, bo mówi mi, że za każdym razem, kiedy przychodzi bliźni, przychodzi Chrystus.
Kiedy z tej perspektywy spojrzy się na świąteczną scenerię – dzieci bawiące się przy choince, wujka, który, może nie jest moim ulubionym wujkiem, szykowanie tych 12 potraw – to to wszystko zaczyna zupełnie inaczej wyglądać. Pan Jezus jest nie tylko na pasterce, a cała reszta nie jest tylko jakimś świeckim, mało znaczącym zwyczajem.
Pewnym dramatem jest „skościółkowacenie”, to znaczy wypychanie doświadczenia religijnego do „przestrzeni religijnej”. Wiara ma być motywacją moich decyzji. A większość tych decyzji nie dotyczy tego, co się dzieje w kościele, natomiast dotyczy mnóstwa rzeczy, które się wiążą z bliźnimi. Dlatego jeśli wypchnę moją wiarę do kościoła i tylko tam się będę przejmować Panem Jezusem, to z chrześcijaństwa zrobi mi się jakiś karzełek, i to nie przemieni mojego życia. A ono ma zaświecić.
Co zrobić, żeby zaświeciło?
Jedyny sposób to dać się skonfrontować z bliźnim i ze swoją niemocą służenia mu. Bo jak człowiek zaczyna służyć drugiemu, to prędzej czy później trafi na swoją niemoc. I to jest moment, kiedy odkrywam, że potrzebuję zbawienia.
W ten sposób doszliśmy do słowa, które wszyscy świetnie znamy, ale którego znaczenia nie za bardzo rozumiemy. Co to znaczy, że potrzebuję zbawienia?
To znaczy, że niedomagam i że moja miłość jest za krótka, dlatego potrzebuję protezy. Bóg może mnie wspomóc na dwa sposoby: dopomagając mi w pojednaniu – i z Nim, i z innymi, i z samym sobą, a potem, bazując na tym pojednaniu, może wspomóc moje zdolności.
Święty Paweł marudzi w jednym z listów: „Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz [Pan] mi powiedział: Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali. Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12,7-10).
To jest, moim zdaniem, jedno z najważniejszych rozpoznań w listach Pawłowych. Bóg nas zbawia przez to, że w momencie, kiedy sięgamy naszego niedomagania i stwierdzamy, że to wszystko jest do bani, On przychodzi i mówi: wystarczy ci tego, co Ja zrobię; możesz spokojnie pójść dalej, a Ja przez twoją niemoc cię wyprowadzę, i tak będzie dobrze. Może nie będziesz z tego zadowolony (śmiech), ale Ja cię przez to przeciągnę.
Myślę, że te dwa wymiary – pojednanie, które przychodzi przez przebaczenie, a potem Duch Święty, który jest w stanie nas przeszarpać i przeciągnąć do bliźniego – to jest rzeczywiście zbawienie.
I to nie jest metafora, abstrakcja?
Jak się jest długo księdzem, to się towarzyszy ludziom, którzy przez to przechodzili – najpierw przez doświadczenie grzechu i zła (grzechu wyrządzonego albo zła doświadczonego), potem długo walczyli z przyjęciem/daniem przebaczenia, a potem odkrywali, że Duch Święty robi z nimi rzeczy, które im wydawały się niemożliwe. Zbawienie jest właśnie tym, co odkrywam na końcu tego procesu przechodzenia przez własne grzechy, ograniczenia, niemożność czy bezradność: darem nowego, bardziej rozświetlonego życia. Odkrycie jest na końcu, ale na początku jest Bóg, który z miłości staje się jednym z nas. I bez tego nie mielibyśmy szans.
Ks. Grzegorz Strzelczyk – teolog, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim, odpowiada też za formację do diakonatu stałego w archidiecezji katowickiej. Miłośnik gór i fotografii.