Mariusz Zaruski kochał góry i chciał, aby ginęło w nich jak najmniej ludzi, ratował ich. Poznajcie historię prawdziwego bohatera.Napisano o niej chyba już wszystko. Poświęcano rozdziały książek. Tworzono wiersze. Była nawet bohaterką filmu. O Orlej Perci trudno napisać dziś coś odkrywczego. Coś oryginalnego.
Bo to, że stanowi jeden z najtrudniejszy tatrzańskich szlaków, wie chyba każdy. Ze statystyk TOPR wynika, że to właśnie tutaj dochodzi do 12% wszystkich wypadków śmiertelnych na terenie całych Tatr (głównie latem i wczesną jesienią, gdy turystów zaskakuje zalegający tam śnieg). Nie tak dawno liczba osób, dla których widok z jedynej polskiej via ferraty stał się ostatnim w ich życiu, przekroczyła sto. Pierwszą z nich był młody Rosjanin.
Czytaj także:
Fascynujące początki TOPR. „Górale uważali swoich gości za skończonych niedołęgów”
Wypadki chodzą po górach
Nazywał się Jan Drege. 23 sierpnia 1911 roku wybrał się z dwiema siostrami na Granaty. W górach zastał ich zmrok. Zgubili szlak. Młody chłopak kazał siostrom zaczekać i rozpoczął samodzielne poszukiwania bezpiecznego zejścia. Zaczął schodzić na skróty, w dół. Natrafił na stromy żleb. Postanowił ześlizgiwać się nim coraz to niżej i niżej. Kilkanaście metrów w dół aż wreszcie zniknął zupełnie swoim siostrom z oczu. Więcej go już nie zobaczyły. Drege dotarł na platformę ponad przewieszką w niezwykle stromym i długim kominie. Poleciał w dół. Sto metrów.
Trzy lata po nim, również latem, nad żleb nazwany jego imieniem dotrze rodzeństwo: Maria i Bronisław Bandrowscy wraz z ich wspólną znajomą Anną Hackbeilówną. Ci również zgubią drogę i podobnie jak Drege trafią do śmiercionośnej pułapki stromego żlebu. Tym razem pierwsza po pomoc wyruszy kobieta. Za kilka godzin jej ciało – podobnie jak ciało Drege’a – poleci w ponad stumetrowy uskok pod Żółtą Turnią. Spanikowane rodzeństwo przetrzyma jeszcze kilka nocy na skalnej półce, bezsilnie oczekując pomocy. Z czasem sporządzą z plecakowych rzemyków imitację liny, na której spuszczą się jeszcze niżej…
Dotrą do maleńkiej półki skalnej, odcinając sobie w ten sposób jedyną drogę powrotu. Pod nimi będzie jedynie czarna toń pustki. Bez jedzenia, bez wody, przemarznięci i pozbawieni cieplejszych ubrań stracą wkrótce ostatnie resztki nadziei. Piątego dnia około godziny trzynastej wyrzucający sobie w sumieniu winę za całą tę sytuację Bronek nie wytrzyma. Skoczy na oczach siostry w przepaść.
Marysia Bandrowska zostaje sama. Widząc, że dalsze ześlizgiwanie się nic już nie daje, zbiera się na odwagę. Również chce skoczyć za bratem. Jest kompletnie wyczerpana. Od tragicznej decyzji dzieli ja kilka sekund. Wtem słyszy dźwięk trąbki i głośny krzyk z dołu: „Czekać spokojnie! Idziemy!”.
Czytaj także:
Zgubił się w zaśnieżonych górach. Pomoc dotarła ponad tydzień później
Człowiek renesansu
To Mariusz Zaruski, ówczesny naczelnik TOPR-u. Bohater dzisiejszego tekstu. Człowiek orkiestra. Przedstawiając tego faceta właściwie nie bardzo wiadomo, od czego zacząć… Może od fachu. Był żołnierzem. Wpierw szeregowym legionistą, następnie ułanem, wreszcie zaś generałem brygady.
Skończył jako adiutant generalny prezydenta RP, Ignacego Mościckiego. Poza tym konspirator i zesłaniec do rosyjskiego Archangielska. Marynarz i żeglarz. Oprócz wody kochał też góry. Może nawet bardziej. Bo został nie tylko taternikiem, grotołazem i instruktorem wspinaczkowym oraz narciarskim, ale także założył słynny TOPR, czyli Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. To dzięki niemu tyle istnień wróciło z gór cało.
Przy tym wszystkim Zaruski fotografował, malował, pisał wiersze, podróżował. I to właśnie ten „człowiek renesansu”, jak moglibyśmy go nazwać, pojawił się niczym spod ziemi w ową, opisaną wyżej noc z 1914 roku w nieprzeniknionych ciemnościach, przytrzymując latarkę zębami i prowadząc za sobą kolegów-ratowników podczas akcji na nieznanej do tej pory ścianie. Do historii taternictwa przejdą pierwsze słowa, jakimi powitała Bandrowska Zaruskiego. Widząc upragnionego ratownika zdoła wykrztusić z siebie jedynie:
– Ostrożnie, tam… przepaść.
Został za posterunku
Myślę dziś sobie, że Zaruski mógł się na te słowa po prostu uśmiechnąć. Oto przechodzi jedną z trudniejszych ścian w karierze. Przechodzi ją po raz pierwszy. W dodatku po zmroku. Pokonując przepaście, skalne przewieszenia, trudne kominy i żleby. Dochodząc ostatecznie do uwięzionej nad przepaścią dziewczynki.
A ta w przejęciu i pewnie też nie wiedząc, co powiedzieć, ostrzega swego wybawcę przed… przepaścią. Tą samą, w którą kilka godzin wcześniej skoczył jej brat. Tak, myślę, że bohater naszego dzisiejszego artykułu mógł być wzruszony.
Zaruski ostatecznie uratował Marysię. Nie tylko zresztą ją. Jako założyciel i naczelnik TOPR-u uratował jeszcze wielu innych. Nie do wszystkich zdążył. Chociaż bardzo chciał… To on jako pierwszy pojawił się w lawinisku, które zabrało na zawsze Mieczysława Karłowicza.
Tak żył. Z podniesioną głową. Uważny i czujny. Do końca nasłuchując wołań z tatrzańskich ścian i turni. A gdy jego misja dobiegła końca, zakatowali go enkawudziści. Wcześniej jako dowodzący „Zawiszą Czarnym” miał okazję, aby przez morze uciec z kraju. Nie chciał. Został.
To zabrzmi dość dziwnie, bo po ludzku patrząc, dziwny to wzór. Ale chyba trudno o lepszą inspirację dla mężczyzny. Wpierw ratować czyjeś życie. By na końcu oddać je za wolność i ojczyznę. Bohater.
Czytaj także:
Baby w górach, czyli o ratowniczkach TOPR