W święta nie jest najważniejsze to, co na stole. Jeśli jesteśmy ze sobą blisko, będziemy świętować nawet przy śledziu z pudełka. Najwspanialsze potrawy nie zastąpią miłości.
Lubimy święta, to takie oczywiste. Gdyby tak nie było, nie stalibyśmy godzinami w sklepowych kolejkach, nie pakowali misternie tony prezentów i nie spędzali całych dni na gotowaniu wymyślnych potraw.
Tylko czy my naprawdę to lubimy, czy robimy tak, bo… (tu można wpisać powód z gatunku, bo rodzina, bo tradycja…)?
Wigilijna pizza
Agnieszka przyznaje, że jako dziecko, co może dziwić, nie lubiła świąt. Rodzice zabijali się, żeby kupić karpia, szynkę czy pomarańcze. Wszystko było tak nieosiągalne, że jeszcze na wiele tygodni przed świętami trzeba było odstać swoje w kolejkach. Później mama dniami i nocami gotowała. Do stołu wigilijnego siadała wykończona i trochę zła. Właściwie wszyscy byli podminowani – nikt nie robił tego, co chciał, tylko to, co „było trzeba”. Porządki, wykrochmalona biała bluzka czy gryzący, odświętny sweter z wełny.
Dlatego Agnieszka postanowiła: w moim domu tak nie będzie. I wrzuciła na luz. Jej syn, typowy niejadek, przez wiele lat ograniczał menu do… pizzy margherity. Jeśli akurat nie jadł pizzy, prosił o… zapiekankę (z tych samych składników co pizza, rzecz jasna). A kiedy kulinarny smakosz miał ochotę na małe co nieco na zimno? Zgadłaś, starty żółty ser polany pomidorowym sosem i zagryziony świeżą bułeczką.
Mały kulinarny ortodoks nie robił wyjątku nawet w święta. Stąd przez wiele lat na rodzinne wieczerze mama niejadka przygotowywała zestaw do szybkiej margherity w kształcie karpia.
Pierwszy raz zrobiła na rodzinie (miłośnikach tradycyjnej, polskiej kuchni) piorunujące wrażenie. Wydziwianie, wariactwo! Ale Agnieszka tłumaczyła, że skoro z wigilijnego stołu jej dziecko zje jedynie chałkę, to nie ma powodu, by całą kolację siedziało głodne. Z czasem rodzina przywykła do nowej tradycji. A kiedy chłopiec z niej wyrósł, bliscy sami dopytywali: gdzie pizza w kształcie karpia?
Myślę, że przy wigilijnym stole każdy powinien czuć się chciany, doceniany, a przede wszystkim akceptowany – kończy Agnieszka.
Kulinarny manifest
Dla jednych przygotowywanie fury smakowitych potraw to wyraz miłości. Nie tylko dlatego, że przez żołądek do serca… Po prostu – kochasz, chcesz dać coś dobrego od siebie, a nic nie jest bardziej od siebie niż kawałek własnoręcznie upieczonego ciasta z kubkiem kawy, kiedy żona/mąż wraca zmęczona/y z pracy.
Jest tylko jeden mały warunek, zapis dodany na marginesie drobnym druczkiem. To działa pod warunkiem, że jest naprawdę przygotowywane z miłością i sprawia przyjemność gotującemu. Jeśli relaksujesz się, lepiąc drugą setkę uszek do barszczu albo własnoręcznie mieląc mak – świetnie, szczerze ci zazdroszczę! Jeśli jednak, trochę jak ja, nie masz zbyt wiele cierpliwości do kuchennych ceregieli albo, co gorsza, robisz to wyłącznie z musu, bo tak trzeba, to…
Może bliscy nie wyczują goryczy w kawałku domowego sernika, ale tobie zmęczenie i frustracja nie pozwolą w pełni rozkoszować się smakiem świąt.
Tradycje świąteczne są ważne, ale to nie one stanowią sedno dni, które przed nami. Nie jest najważniejsze to, co na stole, ale to, co wokół – nasi bliscy, nasza relacja z nimi.
Opowiem wam na koniec o moich dwóch Wigiliach:
12 potraw
Jako młoda mężatka za punkt honoru obrałam sobie, że naszą pierwszą wieczerzę wigilijną przygotuję własnoręcznie. Oczywiście, miała się składać z 12 potraw, a żeby podnieść poprzeczkę, do puli nie wliczałam dodatków, jak kompot z suszu. I tak, całe dwa dni poprzedzające Wigilię spędziłam w kuchni, mieszając kapustę, doglądając makowca czy siekając sałatkę. Na początku sprawiało mi to jakiś rodzaj satysfakcji, byłam nawet z siebie dumna. Ale drugiego dnia ledwo ruszałam rękoma, a do wigilijnego stołu siadłam bez sił. Mąż, znudzony i zmęczony oczekiwaniem (w końcu ile można ogarniać choinkę, karpia i porządki) też nie w humorze. Spróbowaliśmy może 1/3 potraw i… zmęczeni zasnęliśmy na podłodze pod choinką.
Barszcz z kartonu
Rok później nasza Wigilia była o 180 stopni inna od tamtej. Właśnie urodził nam się synek. Byliśmy całkiem zaaferowani nową rolą, w której próbowaliśmy się odnaleźć. Do tego zmęczenie, brak formy po porodzie. Jedyne, na co było nas stać, to kupienie barszczu z kartonu, mrożonych uszek i pudełka sałatki śledziowej. Wyglądało to wszystko trochę biednie na naszym skromnym stole, ale… byliśmy ze sobą, naszym maleńkim dzieciątkiem i to było najważniejsze.
Pewnie długo będę pamiętać obie te Wigilie. O pierwszej opowiadam jako o rodzinnej anegdotce, z ironicznym uśmiechem. Ta druga na zawsze zostanie w moim sercu jako kwintesencja świąt. I niemal namacalne doświadczenie tajemnicy Wcielenia.