separateurCreated with Sketch.

Jesteśmy katolikami praktykującymi. Ale czy na pewno wierzącymi?

KSIĄDZ PODNOSI HOSTIĘ
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Ludzie myślą, że najważniejsza jest religijność. Nie... Może być tak, że będziesz spożywać Komunię na kilogramy, a nigdy nie spotkasz Boga” – mówi o. Lech Dorobczyński OFM i tłumaczy, kiedy zaczyna się prawdziwa wiara chrześcijanina.

Katarzyna Szkarpetowska: Ojcze, w Kościele dużo mówi się o wierzących praktykujących lub o wierzących niepraktykujących. Na nich zazwyczaj się koncentrujemy, tymczasem ojciec stawia pytanie: Praktykujący, ale czy… wierzący? I napisał na ten temat książkę.

O. Lech Dorobczyński OFM: Bo obok wierzących praktykujących i wierzących niepraktykujących jest też spora grupa ludzi, którzy chodzą do kościoła i korzystają z sakramentów z przyzwyczajenia. I – żeby było jasne – dobrze, że SĄ.

Myślę, że o wiele łatwiej zachwycić się Kościołem, będąc w Kościele. Jeżeli człowiek nie chodzi do kościoła, to może do niego nie dotrzeć dobre kazanie, które mogłoby być początkiem jego nawrócenia. Może „ominąć” go spowiedź, która mogłaby zmienić jego życie o sto osiemdziesiąt stopni. Wtedy Pan Bóg musi szukać innego sposobu, by dotrzeć do człowieka.

Uważa ojciec, że praktykowanie – w przypadku, gdy jest się niewierzącym – ma sens?

Nie znam człowieka, który by był całkowicie niewierzący, a chodził do kościoła i przystępował do sakramentów. Na pewno łatwiej znaleźć wątpiących.

Co, zdaniem ojca, świadczy o naszym życiu wiarą? Po czym poznać, że mamy relację z Bogiem i że ta relacja jest autentyczna?

To słowo właśnie wypowiedziałaś: relacja. Ludzie myślą, że najważniejsza jest religijność. Nie. Najważniejszym słowem w wierze jest r e l a c j a. Relacja zawsze opiera się na dwustronności. Jeżeli ona jest fundamentem, to chodzę do kościoła, bo chcę się spotkać, ale także dlatego, że On chce spotkać się ze mną. Praktykuję, bo tęsknię. Idę do spowiedzi, bo jest mi źle, że zraniłem Ojca, który mnie naprawdę kocha.

Wiara jest naszą odpowiedzią na zaproszenie Pana Boga. Od człowieka zależy, czy na to zaproszenie odpowie; od Boga – kiedy to zaproszenie człowiekowi wyśle.

Zdarza się, że Pan Bóg wysyła to zaproszenie nie w czas? Zdarza Mu się spóźniać?

Nie, Jemu nie. Nam – tak.

Czasami mamy takie poczucie, że Bóg się spóźnia.

To, co mnie przekonuje, że Bóg nigdy się nie spóźnia, to Jego imię. Często zapominamy o imieniu Boga. Bóg mówi: „Ja jestem, który jestem”. Arcybiskup Grzegorz Ryś zauważył, że dokładne tłumaczenie imienia Boga brzmi: „Ja jestem, który jestem tutaj”. To „tutaj” jest bardzo ważne.

Czasami mamy tak, że widzimy Pana Boga twarzą w twarz, słyszymy Go. Siadamy sobie z Nim na kanapie czy przy stole, pijemy z Nim kawę i nie mamy wątpliwości, że On jest. Ale czasami Bóg chowa się za naszymi plecami. Próbujemy Go uchwycić, ale On obraca się razem z nami. I robi to najczęściej wtedy, gdy przeżywamy najtrudniejsze momenty w życiu. I wtedy jedyne, co nam zostaje, to Jego imię. Bóg zza pleców szepcze nam do ucha: „Pamiętaj: Ja jestem, który jestem tutaj”.

Powiedział ojciec wcześniej, że relacja opiera się na dwustronności. Ale my przecież nie jesteśmy w stanie zaoferować Bogu tyle, ile On jest w stanie dać nam. Te proporcje zawsze będą nierówne.

I On o tym doskonale wie, dlatego cieszy się każdą chwilą z nami. Każdą naszą myślą, która biegnie w Jego stronę, każdym poruszeniem serca. Bóg, będąc z nami w relacji, chce wypełniać wszystkie nasze pustki.

„Może być tak, że będziesz spożywać Komunię na kilogramy, a nigdy nie spotkasz Boga” – to ojca słowa. Można przyjąć Boga do serca i nie spotkać się z Nim?

Niestety tak. Nie chcę uogólniać, ale jednym z zewnętrznych znaków tego jest na przykład to, że ludzie po mszy świętej wychodzą z kościoła ponurzy. Nie mam tu na myśli smutku, bo smutek może być skutkiem jakiegoś trudnego doświadczenia.

Kiedy widzę w ławkach ponure twarze, mówię: „Ludzie, nie wypuszczę was z kościoła, jeśli się nie uśmiechniecie! Chcecie stąd wyjść i straszyć ludzi na ulicy? Przecież Chrystus zmartwychwstał!”.

Coś, co daje mi jeszcze większą radość, to myśl, że Bóg zostawił nam siebie w kawałku chleba. I możemy Go zjeść, bo Jemu już nie wystarcza być tylko przy nas, ale chce być w nas. Chce przeżywać z nami naszą codzienność! Jeżeli zjadam Pana Boga na kilogramy, a to nic w moim życiu nie zmienia, to może dobrze, żebym usłyszał pytanie: „Ej, co z tobą?”.

Jeżeli człowiek, wychodząc z kościoła uzmysłowi sobie, co tak naprawdę się wydarzyło – że przyjął żywego Boga, że jest „tabernakulum na nogach”, że jest wypełniony Bożą obecnością… Jeśli pomyśli o Komunii św. w ten sposób, to przestanie Pana Jezusa tylko połykać. I zachwyci się Nim!

W książce „Praktykujący, ale czy… wierzący?” napisał ojciec, że „żyjemy przyzwyczajeniami, zapadliśmy w sen, letarg. I nienawidzimy, jak nas ktoś budzi”. Mocne słowa.

Jest taki dowcip o tym, jak człowiek budzi się ze śpiączki po dwudziestu latach. Rozejrzał się po sali i mówi: jeszcze dwie minutki (śmiech).

(śmiech) Co sprawia, że nie chcemy się budzić?

Tak jest nam po prostu wygodniej. W życiu codziennym jesteśmy bardzo zabiegani, funkcjonujemy w pewnych schematach i zburzenie tych schematów czasami oznacza (dosłownie!) reorganizację całego życia. A my tego nie chcemy. Często też nie jesteśmy na to gotowi. Wejście w relację z Panem Bogiem, w taką świadomą relację, wiąże się z największą ofiarą – zaangażowaniem.

Ciekawą grupą są księża, bo wszyscy praktykują, ale... czy wszyscy wierzą?

My, księża, czasem rzeczywiście zachowujemy się jak niewierzący. Ale trzeba być ostrożnym w wydawaniu opinii. Czasem jest tak, że jakiś ksiądz odprawia mszę jak…

…mini-robot? (śmiech)

…mini-robot eucharystyczny (śmiech). Ale może się zdarzyć, że on tak po prostu ma… że – trzymając się technicznej terminologii – został tak zaprogramowany (śmiech), ale jego serce w czasie przeistoczenia może mocno bić dla Pana, a my tego nie wiemy. Nie określałbym czyjejś wiary na bazie tego, co widzę. Bo to, co widzę, to za mało.

Owszem, zdarzają się kapłani, którzy stracili wiarę. Wydarzyło się w ich życiu coś, co mocno nimi zachwiało. Szatan mocno walczy, żeby nas ściągnąć z Bożej drogi. On nienawidzi każdego jednego rozgrzeszenia, którego udzielamy, każdej Eucharystii, kiedy sprowadzamy Jezusa na ołtarz. Najchętniej by nas za to zabił. Ale jako że nie ma nad nami takiej władzy, to solidnie uprzykrza nam życie pokusami. A nasze walki różnie się kończą.

W książce napisał ojciec, że Bóg w stworzenie człowieka wlewa całą swoją miłość.

Wlewa tę miłość w stworzenie KAŻDEGO człowieka: praktykującego wierzącego, praktykującego niewierzącego, wierzącego niepraktykującego i niewierzącego niepraktykującego. Każdego kocha taką samą miłością: nieważne, czy to jest protestant, czy prawosławny, świadek Jehowy, żyd czy muzułmanin. Co więcej: nawet terrorysta jest Jego ukochanym dzieckiem. A ja, jako chrześcijanin, nie mam prawa mówić Bogu: mnie masz bardziej kochać niż innych.

Ale jeżeli Bóg kocha wszystkich taką samą miłością, to po co się starać?

Ktoś, kto odczuł w sobie Bożą miłość – czystą, bezgraniczną i bezinteresowną – sam czuje potrzebę jej odwzajemnienia. To naturalne. Między innymi dlatego poszedłem do zakonu, bo któregoś dnia zrozumiałem, że Bóg mnie kocha – z moimi grzechami, z całą moją bylejakością. I postanowiłem poświęcić życie na odkrywanie odpowiedzi, kto kryje się za tą miłością.

Przybliża się ojciec do tej odpowiedzi?

Czasami się przybliżam, a czasem – gdy bylejakość bierze górę – oddalam.

Lech Dorobczyński OFM, „Praktykujący, ale czy...wierzący?”, wydawnictwo Esprit.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.