Jesteśmy kobietami, a to znaczy, że często jesteśmy dla wszystkich. Dla rodziny. Dla męża. Dla rodziców. Dla teściów. Dla przyjaciółek i przyjaciół. Dla potrzebujących pomocy. Dla współpracowników. Dla świata całego.Jesteśmy jakby z litanii – z wiekiem obrastamy w coraz liczniejsze epitety, mniej lub bardziej do nas pasujące, w zależności od etapu, jaki aktualnie przechodzimy. Czasem te epitety przywierają do nas tak bardzo, że zapominamy, kim naprawdę jesteśmy.
Stajemy się anonimowe, jak Mama Muminka, której imienia nikt nigdy nie poznał. Zapominamy, jaką historię przeniosło nasze ciało i dusza. Prawda jest szokująca, ale nie urodziłyśmy się po to, aby przywrzeć do jakiejś z wybranych przez nas ról. Mamy stale się odnajdywać. W nich i poza nimi.
Co kobiety myślą o sobie?
Część nas stale do czegoś dąży. Jedne chcą być w końcu żonami, inne matkami, jeszcze inne lepszymi żonami i lepszymi matkami. Bywa, że pragniemy poruszeń na płaszczyźnie czysto zawodowej – chcemy awansu, podwyżki, nowych doświadczeń, lepszej pensji, przygody. Definiujemy się przez to, co robimy, i przez to, dla kogo coś robimy.
Ja, dajmy na to, kiedyś byłam głównie artystką z przerwami na bycie dziewczyną potrzebującą z kimś się spotkać, porozmawiać, zobaczyć jakiś film, obronić egzamin. Definiowałam się przez ilość napisanych piosenek i zagranych koncertów. Moje życie było jedną wielką, skomasowaną ćmą, latającą wokół niegasnącej żarówki muzycznych planów i ich urealnień.
Kategorii do zamknięcia mamy pod dostatkiem – matka i żona, żona i matka, singielka (szczęśliwa bądź mniej szczęśliwa), studentka, córka jakiegoś ojca, działaczka społeczna, siostra zakonna, malarka, artystka, beztalencie, etc. Zamykamy się i jakoś brniemy przez życie, przekonane o tym, że właśnie „to coś” najbardziej nas określa.
Sztuka polega na tym, aby kategorie do zamknięcia zamienić na kategorie do otwarcia. Żeby bycie mamą, żoną, bycie kimkolwiek – nie miało ścian. Żeby pojmować te rzeczy wielopłaszczyznowo. Sztuka polega na tym, aby dotrzeć do siebie, tej pierwszej, nienaruszonej, tej sprzed zostania jakąkolwiek „oną”.
Być sobą, czyli odkrycie pewnej Marysi
Najbardziej podoba mi się odkrycie zawarte w wypowiedzi pewnej siedmioletniej Marysi, która zapytana o to, kim jest, odpowiedziała dumnie – Jestem Marysią. I tyle.
Zdumiewające. Mogła przecież powiedzieć, że jest pierwszoklasistką albo siostrą Jasia. Mogła chociaż wspomnieć o tym, że jest córeczką swoich rodziców. Albo katoliczką. Albo przyjaciółką Zosi. Ale nie. Ona powiedziała, że jest sobą.
A ja czasem tego nie potrafię powiedzieć. Czasem muszę zdjąć kilka, a nawet kilkanaście warstw, żeby dotknąć własnej skóry.
Bo żeby powiedzieć, że jestem sobą, to znaczy, że jestem Magdą, musiałabym najpierw przestać mówić, kim nie jestem. Na przykład – musiałabym przestać mówić, że nie jestem szczupła albo że nie jestem taką mamą i żoną, jaką bym chciała być. Musiałabym przestać mówić, że nie jestem prawdziwą wokalistką, bo nie ukończyłam akademii muzycznej.
Potem musiałabym zdjąć tą warstwę siebie, w której jestem monolityczną żoną lub monolityczną mamą, bez możliwości bycia kimkolwiek innym, nawet w domyśle, np. dziewczyną, co to kilka lat wcześniej przeskakiwała przez płot o 23 w nocy, żeby zdążyć na tramwaj. Musiałabym mieć odwagę zajrzeć o wiele, wiele głębiej, tj. pod okrycie wierzchnie, którym jest odpowiedzialność za własny dom, aby dostrzec dławiącą potrzebę bycia zaopiekowaną, utuloną, przygarniętą po same brzegi przez Kogoś, za kim najbardziej tęsknię, a Kto wie, jak to moje „bycie sobą” smakuje.
Zdumiewa mnie to, że gdy przestaję uparcie podpierać się definicjami, otwieram się na wolność od nich. Słowa stają się ciałem. Moim ciałem. Wspaniałe i niepokojące jest to uproszczenie.
Proste serce kobiety
Poniekąd dobrze się składa, bo ja właśnie marzę o takim uproszczeniu. O takim powrocie do siebie samej, w którym najlepszym poradnikiem będzie moje serce (w rozumieniu biblijnym, tj. serce jako cały człowiek, od najgłębszej istoty po końcówki paznokci). Serce, które nie goni za tym, co je przerasta lub czego mu brakuje, ale uspokaja się w Ramionach, niezależnie od statusów i okoliczości.
Może wtedy łatwiej byłoby mi być tym wszystkim, kim jestem – żoną, mamą, córką. Może wtedy w ogóle byłoby nam prościej przeżywać siebie jako kobiety, kobiety przemieniające społeczeństwa, miasta, wspólnoty, miejsca pracy, własne domy i własne wnętrza. Kobiety licznych porażek i niespełnień, bez pomysłu na wyjście z danej sytuacji. Nie myślałybyśmy o wynikach czy niepowodzeniach, ale ze względu na naturalną bliskość z sobą samą, uczyniłybyśmy światu największy zaszczyt – podzieliłybyśmy się z nim nami. Odkryłybyśmy, że to jego największa tęsknota.
Byłybyśmy pewne daru, jakim jesteśmy. Byłybyśmy o nim przekonane.
Read more:
Trzy NIE, które każda kobieta powinna powiedzieć sobie przed świętami
Read more:
(Nad)zwyczajna kobieta. Osiem rzeczy, których uczy nas mama Małej Tereski
Read more:
Kobieta – pomoc dla mężczyzny?