Choć nasi przodkowie – jak każdy z nas – nie mogli nabrać rutyny w umieraniu, stworzyli unikalną szkołę przechodzenia na drugą stronę istnienia, dzięki której obietnica wieczności uśmierza lęk i mówi, że śmierć jest przecież częścią życia.
Nic dwa razy się nie zdarza
I zapewne z tej przyczyny
Zrodziliśmy się bez wprawy
I umrzemy bez rutyny
– śpiewała Łucja Prus. Trudno nie zgodzić się z Wisławą Szymborską, autorką tekstu – umierania nie da się ćwiczyć, bo nie jesteśmy bohaterami gier komputerowych, którzy mają w zapasie kilka egzystencji. Umieranie to wydarzenie jednostkowe i niepowtarzalne. A jednak…
Nasi przodkowie doby staropolskiej mieli przeciwne zdanie. Byli głęboko przekonani, że można, a nawet koniecznie trzeba nauczyć się umierania, gdyż trzeba żyć i to dobrze, a na koniec także dobrze, po Bożemu, pożegnać się z doczesnością.
Nasi przodkowie oswojeni ze śmiercią
Skąd taki pomysł? Może stąd, że ludzie sprzed stuleci byli ze śmiercią oswojeni. Trudno im się dziwić – nękały ich choroby, zarazy, zwane morowym powietrzem, wojny i najazdy, kataklizmy ze szczególnym uwzględnieniem pożarów.
Kobiety umierały w połogu, co trzecie dziecko nie dożywało dojrzałości, ludzie, którzy przeżyli trzydzieści, czterdzieści lat uznawani byli za osoby w poważnym wieku. Wyjeżdżając w podróż pakowali nasi przodkowie także śmiertelne całuny oraz konsekrowane Hostie, które w razie potrzeby miały stać się wiatykiem, czyli zaopatrzeniem w drodze do Pana Boga.
Śmierć, zwana też kostuchą, przedstawiana pod postacią kościotrupa z kosą w dłoni, była jak apodyktyczna stara krewna, zasiadająca do codziennych posiłków z rodziną. Domownicy obchodzili ją z daleka, unikali i bardzo się jej bali, ale nie próbowali jej wyprosić.
Była w końcu częścią ich życia i nawet jeśli to życie stawało się lekkomyślne, jeśli ktoś chciał na moment zapomnieć o jej istnieniu, wystarczyło, że wpadał do sąsiada, który miał w domu czaszkę ku codziennemu odświeżeniu pamięci o sprawach nieuchronnych i ostatecznych – śmierci, sądzie, piekle i niebie.
Śmierć pewna, godzina niepewna
Szedł taki staropolak do kościoła i widział te same czaszki i piszczele, tańce śmierci, w których, uwzględniając całkowicie demokratyczne reguły, tańczył cesarz, papież z biskupami, rycerze i strojne damy. W tymże kościele regularnie słyszał kazania nawołujące do nawrócenia, a gorliwi kaznodzieje prześcigali się w malowaniu straszliwych obrazów piekielnych otchłani. Oczywiście, ku przestrodze i przypomnieniu.
Nie było ucieczki od owej prawdy ani prób zagłuszania czy znieczulenia. Ludziom doby staropolskiej wciąż brzmiało w uszach „przeraźliwe echo trąby żałosnej do wieczności wzywającej” – jak pisali pobożni skrybowie…
Nasi przodkowie nie owijali w bawełnę i odważnie, z otwartą przyłbicą, mierzyli się z tą prawdą, pamiętając, że „mors certa, hora incerta” – śmierć pewna, godzina niepewna. Znali prostą zasadę, obowiązującą w zaświatach – “bonis bona, malis malo” – dobrym dobro, złym zło.
Read more:
Czym jest sąd ostateczny? I czy trzeba się go bać?
Sztuka umierania
A ponieważ byli ludźmi głęboko wierzącymi, chcieli dobrze przygotować się na tę ostatnią, najważniejszą podróż swojego życia. I kupowali podręczniki, dziś rzekłoby się – poradniki dobrego umierania, bo chcieli opanować tę sztukę – ars moriendi. Że było to bardzo ważne dla wielu, świadczy fakt, że podręczniki te, wydawane w Europie od XIV wieku (być może od epidemii dżumy, która spustoszyła kontynent), a sto lat później także w Polsce, były prawdziwymi bestsellerami. Nie książki kucharskie, romanse rycerskie i inne czytadła, a właśnie książki uczące sztuki umierania.
Co zawierały te podręczniki? Autor „Nauki umierania chrześcijańskiego” Jan Januszowski, który w czasie szalejącej w Krakowie zarazy stracił żonę i pięcioro dzieci, oswaja najpierw czytelników z myślą o odejściu, radzi im nie przywiązywać się do doczesności i zbliżać się do niebieskiej ojczyzny.
Przestrzega jednak przed lękiem przed śmiercią, bo to przeszkoda w harmonijnej wędrówce ku Bogu. Gdyż myśl o śmierci ma pomagać w stawaniu się lepszym za życia, bo dobra śmierć może nastąpić tylko po dobrym, sensownym życiu.
Takie wzorowe przygotowanie przegoni wysłanników piekieł, którzy w ostatniej chwili kuszą duszę, próbując ściągnąć ją w ogniste czeluście. Autor poradnika zachęca, żeby konający naśladował Pana Jezusa, modlił się, polecał duszę Bogu, przebaczał prześladowcom, znalazł opiekuna dla rodziny, który zajmie się nią po odejściu. I jeszcze przypomina ważną rzecz: u kresu człowiek zostanie sam i pewnie mógłby potwierdzić, że istotnie nic dwa razy się nie zdarza…
Read more:
Smutek nieodbytych rozmów. Nie musi tak być!
Śmierć doskonała
Na rycinach pobożnych książek, na obrazach w kościołach i klasztorach staropolscy malarze przedstawiali śmierć wzorową. Odchodzący z padołu łez leży w łóżku, otoczony rodziną i służbą, w niektórych wersjach ksiądz odprawiał w pobliżu mszę świętą na zaimprowizowanym ołtarzu.
Dla widza było oczywiste, że główny bohater się wyspowiadał, został opatrzony sakramentami, a wcześniej uporządkował swoje sprawy doczesne, spisując testament. Nieraz dodawano postaci diabłów, próbujących wyrwać duszę dla siebie, ale też anioły, w tym św. Michała oraz świętych – najczęściej św. Barbarę, patronkę dobrej śmierci, oraz św. Józefa, Matkę Bożę, a nad głowami wszystkich rozwierające się niebiosa z Trójcą Świętą.
Wszystko było jasno wyłożone, wyjaśnia się ponury wydźwięk powiedzenia „śmierć w butach”, czyli nagłej, bez przygotowania i spowiedzi, a nie dostojnej i namaszczonej.
Read more:
Jeszcze kiedyś się spotkamy! Poruszająca historia krótkiego małżeństwa
Pompa funebris, czyli przepych pogrzebowy
Umierał człowiek, ale nie był to koniec jego obecności. Trzeba było nieboszczyka odprawić, a im był dostojniejszy, tym wspanialszy był jego pochówek. Kondukt do kościoła, uroczysta Eucharystia, odprowadzenie trumny na cmentarz.
Od czasów Zygmunta Starego pisano drobiazgowe scenariusze tego ostatniego „wystąpienia publicznego” dostojnego nieboszczyka. Bogato ozdobiony katafalk, procesje ze świecami, śpiewy hymnów, służba i wojsko. Na uroczystości przybywali krewni, sąsiedzi, znajomi z dalekich nawet okolic, dlatego pogrzeby wstrzymywano i po kilka tygodni.
W pogrzebie hetmana koronnego Józefa Poniatowskiego uczestniczyło dziesięciu biskupów, sześćdziesięciu kanoników, tysiąc dwustu siedemdziesięciu pięciu księży obrządku łacińskiego i czterystu trzydziestu unickiego. Nie licząc świeckich.
Read more:
Obiad zwany stypą. Urządzać czy odpuścić?
Trzeba było, rzecz jasna, po takich uroczystościach dobrze ugościć uczestników, słuchając panegiryków domorosłych wierszokletów, wysławiających pod niebiosa cnoty nieboszczyka. A potem ufundować godny zmarłego nagrobek. Fortunę kosztował taki pogrzeb, toteż zastrzegano w testamentach, by pochówek był skromny i krewni nie rujnowali się na ową pompę funebris, czyli przepych pogrzebowy.
Prosiła o powściągliwość w swym testamencie matka króla Jana III Sobieskiego, poleciła, by pochowano ją jak najubożej. Kochający syn spełnił jej wolę – zorganizował jej skromny pogrzeb. Po czym niezwłocznie jeszcze jeden, już na miarę swoich królewskich możliwości, a majątek do dyspozycji miał ogromny.
Od pogrzebu Stefana Batorego utrwalił się niepowtarzalny polski zwyczaj – umieszczanie przy trumnie podobizny nieboszczyka. Już nie on, a jego podobizna patrzyła na najbliższych. I zapraszała na ucztę. Ach, co to były za uczty, jakie teatrum…
Można sobie wyobrazić, że obecność tylu ludzi łagodziła ból, zaś kościelne freski, przedstawiające błękit wypełniony aniołami, postaciami świętych, Matki Bożej i krzyżem Jezusa, dzięki któremu powrót do Boga stał się możliwy, dawały nadzieję. Potrafili umierać nasi przodkowie. Mądrze mobilizowali się do dobrego życia, nie umierali pokątnie, zostawiali sobie czas na opłakiwanie i żałobę. Choć jak każdy z nas nie mogli nabrać rutyny w umieraniu, stworzyli unikalną szkołę przechodzenia na drugą stronę istnienia, dzięki której obietnica wieczności uśmierza lęk i mówi, że śmierć jest przecież częścią życia.
Read more:
Modlitwa o dobrą śmierć