Święty spokój przybiera różne obrazy. Najczęściej są to formy zamknięte, czyli uniemożliwiające przepływ powietrza, dobra i miłości. Czym jest, a czym nie? I co łączy go z miłością?Święty spokój to już legenda. Szukają go wszyscy, bardziej lub mniej zmęczeni życiem. Czy nie o nim mówili nam rodzice, używając fraz typu: Ucz się, skończ studia, znajdź dobrą pracę i zarabiaj? W takim oto rozrachunku stajemy się względnie skończeni, choć praktycznie życie właśnie dla nas się zaczyna.
Czym jest święty spokój?
W idealnym stanie rzeczy praca powinna kierować cały nasz potencjał dla drugiej osoby, małżeństwo wyzbywać z egoizmu, a posiadanie pieniędzy otworzyć nasze serca na potrzebujących. Święty spokój ma jednak inne „zadanie” – jest czymś w rodzaju alternatywnego sensu, czymś za czym (bardziej lub mniej świadomie) gonimy całe życie. To filozofia na życie, którą streścić można, używając rozszerzenia skrótu NNN: Nie patrz. Nie słuchaj. Nie reaguj.
Święty spokój przybiera różne obrazy. Najczęściej są to formy zamknięte, czyli uniemożliwiające przepływ powietrza, dobra i miłości.
Święty spokój to wzrok spuszczony w ziemię. To telewizor zagłuszający krzyki bitej sąsiadki. To milczenie, gdy szef w pracy upokarza kolegę z biurka, tuż obok, na naszych oczach. Święty spokój to wybór Dota lub Quake’a zamiast randki z nowo poznaną dziewczyną. To odwrócenie wzroku, gdy do autobusu wsiada ciężarna kobieta. To wrzucanie do kontenera z odzieżą dla biednych tylko tych rzeczy, które są sprane, sflaczałe i niemodne.
Czytaj także:
Magda Frączek: Już teraz ćwiczę, żeby kiedyś dać synowi wolność
Święty spokój to wykłócanie się na internetowych forach, społecznych mównicach, bez twarzy i oczu, adresu i historii życia na tapecie. To snucie dywagacji, pouczeń w celu napuszenia swojego ja. To spieszenie z niechcianą radą. To ostro zakrojona krytyka tego czy innego politycznego poglądu, oczywiście konieczna z uwagi na jego niezbożność i niemoralność. To oblepienie wymówkami, które z łatwością przychodzi nam wykrzyczeć nawet wtedy, gdy ktoś obudzi nas o trzeciej w nocy.
Święty spokój to używanie trudnych do zrozumienia słów w celu uargumentowania czyjejś naiwności. To dawanie dwóch złotych na niedzielną tacę, choć wiadomo, że spokojnie można byłoby wsunąć dychę, dwie lub pięć. To śniadania z mężem i dziećmi przy odpalonym laptopie. Świętym spokojem może być napisanie tak płomiennego tekstu jak ten i wrócenie do dawnych nawyków.
Czym święty spokój nie jest?
Tak dla porównania, czym święty spokój nie jest?
Nie jest on stanięciem w obronie słabszego, gdy pędzący przez stolicę (tą oficjalną lub Twoją prywatną) tłum zdaje się oślepnąć i ogłuchnąć na amen. Nie jest wsłuchaniem się w oponenta, idiotę czy naiwniaka (jakkolwiek byśmy go w myślach nie nazwali). Nie jest dopuszczeniem do swojej świadomości faktu, że nie cały świat musi budować takie same gmachy słów i skojarzeń, jak ja. Świętym spokojem nie jest też przymknięcie gęby, gdy rwiemy się ku temu, by kogoś obrazić, by wiadrem pomyj (lub chociaż nieznacznych przybrudzeń) ulżyć narastającej frustracji.
Świętym spokojem nie jest chęć ukojenia zimnej, jak bałwan w lutym, urazy. Nie jest też nim wyłączenie telefonu w celu wykonania rozmowy najważniejszej, tej z porozrywaną sobą, własnym mężem lub z Bogiem. Świętym spokojem nie jest uporządkowanie swoich finansów, relacji i pragnień. W niczym nie przypomina on milczenia, gdy ktoś woła o pomoc ani chęci stworzenia z kimś domu.
Świętym spokojem nie będzie też wprowadzenie niniejszego tekstu w życie. Tak, mam tego świadomość.
Po prostu potrzebujemy siebie
Mam świadomość, że nie dostaliśmy tych kilku chwil na ziemi po to, aby zmarnować je na jałowe poszukiwania wyizolowanych stanów duszy. Balansujemy w nieidealnym świecie nagłych zdarzeń i wypadków. Nikogo z nas nie ominie dzień, w którym będziemy musieli się na kogoś naciąć.
I choćby nasze dzieciństwo i młodość wyglądały jak pole minowe, przez które ledwo co udało nam się przejść, więc teraz postanowiliśmy sobie odpuścić, ulżyć i nie interesować się zbytnio całą resztą świata, naprawdę nie chodzi w nas o to, aby finalnie wypiąć się na miłość. Wiem, że czasem tylko na to ma się ochotę. Wiem, że dawanie z siebie może wydawać się absurdem, jeśli nie ma się o sobie zbyt dobrego mniemania. Nie przejmuj się. Ludzie obok nie potrzebują mnie lub Ciebie przeciągniętych przez photoshopa. Zwykle potrzebujemy siebie. Po prostu. To wystarcza.
W jednej z moich ulubionych komedii pt. Mom’s night out wybrzmiewa genialna myśl:
Niedawno widziałem coś na Pintereście. To była samica orła opiekująca się młodym. Cudownie jest patrzeć na dzieło Boże, które robi tylko to, do czego zostało stworzone. Jest orłem. To wystarcza. (…) Dlatego bądź po prostu sobą. On (red. Bóg) zajmie się resztą.
Być sobą to nie szukać świętego spokoju, to raczej widzieć samotność poszczególnych osób, które wchodzą do naszego życia, słyszeć ich ból i być przy nich. Być może brzmi to jak banał, ale w gruncie rzeczy, właśnie z takich prostych spraw składa się życie. Nie ma nic piękniejszego niż odkryć, że zaangażowanie się w nie sprawia, że chce się go coraz więcej. Życie z dnia na dzień pięknieje, nie ze względu na emocjonalne doń podejście, ale właśnie dlatego że zostało mi podarowane po coś. Że – w całej swej obecnej i wiecznej rozciągłości – ma sens, w tym, że jest tym, do czego zostaliśmy stworzeni.
Czytaj także:
Magda Frączek: Miłość żąda konkretu