Bardziej podziwiam tych, którzy mieli odwagę powiedzieć: nie dziękuję, nie idę na studia, bo w zasadzie to nie wiem co chcę robić, poszukam pracy, niż tych, którzy idąc za owczym pędem i wielką społeczną presją, na siłę studiowali coś czego nie lubią.– Nie po to studiowałam dwa kierunki, żeby zajmować się głupimi papierami! – burknęła na koniec zirytowana urzędniczka, której wreszcie po 3 miesiącach udało się ogarnąć naszą sprawę w pewnym urzędzie.
– Cóż za celna uwaga, tylko troszkę spóźniona – pomyśleliśmy, choć nikt z nas nie odważył się jej głośno wypowiedzieć. Szczęśliwi, że wreszcie udało się załatwić absurdalną papierkową robotę, pośpiesznie opuściliśmy placówkę. I choć radość z zakończenia urzędowych formalności była ogromna, w głowach powracało wspomnienie skądinąd młodej i bardzo sympatycznej urzędniczki.
Nie dało się ukryć, nie wykonywała swojej pracy marzeń. A można się domyślać, że studiując dwa kierunki, o których wspomniała pewnie na takową liczyła. Może dała się ponieść iluzjom, że skoro przemęczyła się przez 5 lat kując do różnych egzaminów, to w momencie uzyskania magicznego mgr przed nazwiskiem, pracodawcy będą się do niej dobijali drzwiami i oknami…?
Według danych opublikowanych przez Eurostat w 2014 roku Polska jest na czele krajów z najszybszym wzrostem liczby osób z wyższym wykształceniem. W roku 2002 było ich 14,4% a już w 2013 aż 40%. I choć te statystyki powinny nas cieszyć, dziś w Polsce łatwiej znaleźć wykształconego bezrobotnego niż dobrego fachowca: glazurnika czy malarza (kto robił kiedyś remont wie, ile na dobrych specjalistów się czeka i ile się im płaci).
Co gorsza, wyższe wykształcenie wcale nie gwarantuje dobrych zarobków. Ostatnio moja znajoma, skądinąd z dyplomem z zagranicznej uczelni, z bólem stwierdziła, że w szkole zarabia mniej niż jej uczeń sprzedający sezonowo lody. Przykre.
Nie wiesz, co chcesz robić w życiu?
Nie przejmuj się! Podobno dopiero między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia odkrywamy, kim naprawdę jesteśmy i co chcemy w życiu robić. A co najważniejsze, to czas, kiedy zaczynamy odkrywać różnice między naszymi przypadkowymi ograniczeniami, które mamy obowiązek pokonywać, a ograniczeniami wynikającymi z naszej natury, których nie możemy bezkarnie przekraczać, bo będzie prowadziło to do frustracji!
Zatem, co zrobić? Pracować!
Marzy Ci się dziennikarstwo? Zanim stracisz 5 lat na studiowaniu załóż najpierw bloga, zacznij pisać do lokalnej gazety albo zaciągnij się do redakcji na bezpłatny staż i oglądaj, jak Twoja praca marzeń wygląda od środka. Bo może się okazać, że wcale nie lubisz pisać, irytuje Cię bycie ciągle na bieżąco, a praca w telewizji, o której zawsze marzyłaś jest zajęciem zbyt stresującym dla Ciebie.
Czytałam ostatnio historię pewnego lekarza, który zanim poszedł na medycynę na rok zatrudnił się jako… salowy. Wykonywał najtrudniejsze prace, oglądał szpital od środka i to trudne doświadczenie utwierdziło go tylko w przekonaniu, że tej pracy chce poświęcić się bez reszty.
Oczywiście, nie jestem przeciwniczką studiów i wszelkiego dokształcania. Uważam, że to cudowny czas, kiedy najczęściej człowiek nic nie musi, a wszystko może i świat stoi przed nim otworem. Co więcej, zdobywanie wiedzy niesamowicie nas ubogaca, a według naukowców ciągłe poszerzanie horyzontów ma duży wpływ na nasz poziom szczęścia.
Niestety, ostatnio zauważyłam, że dokształcanie stało się sztuką dla sztuki. A „wzrost dla samego wzrostu to filozofia komórki rakowej”, jak powiedział Edward Abbey, amerykański eseista.
Dziś chyba bardziej podziwiam tych, którzy mieli odwagę powiedzieć: nie, dziękuję, nie idę na studia, bo w zasadzie to nie wiem, co chcę robić, poszukam pracy, niż tych którzy idąc za owczym pędem i wielką społeczną presją, na siłę studiowali coś czego nie lubią.