O współpracy z Joanną Kos-Krauze i Krzysztofem Krauze, masakrze w Rwandzie i przygotowaniach do filmu „Ptaki śpiewają w Kigali” opowiada Jowita Budnik.
Jowita Budnik i Eliane Umuhire otrzymały nagrody za główne role kobiece w filmie „Ptaki śpiewają w Kigali” podczas zakończonego niedawno 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Jolanta Tokarczyk: Gratuluję nagrody na festiwalu. Jak współpraca z Joanną Kos-Krauze i Krzysztofem Krauze („Ptaki śpiewają w Kigali” to ostatni film reżysera) pozycjonują się w całym Pani dorobku aktorskim? Jak kolejne filmy z duetem Kos-Krauze wpływały na Pani aktorskie emploi?
Jowita Budnik: Nie pamiętam, w którym roku spotkaliśmy się po raz pierwszy na planie filmowym (zagrałam wtedy niewielki epizod w filmie „Dług”), ale potem już wszystkie filmy, które kręcili Krzysztof Krauze i Joanna Kos-Krauze powstawały z moim udziałem. „Mój Nikifor”, „Plac Zbawiciela”, „Papusza”, „Wielkie rzeczy”. „Ptaki śpiewają w Kigali” to szósty film, który zrobiliśmy wspólnie. Razem dojrzewaliśmy artystycznie, ale każdy z tych filmów był inny od poprzedniego, był ogromną przygodą nie tylko aktorską, ale po prostu ludzką. Podążałam artystyczną drogą wspólnie z Krzysztofem i Joanną, byłam przy tym, jak podejmowali swoje twórcze decyzje i skoro do tej pory razem pracujemy, mam nadzieję, że kolejny film również uda mi się zrobić z Joanną.
Otrzymała Pani wspólnie z rwandyjską aktorką nagrodę za główną rolę kobiecą, proszę powiedzieć, jak wyglądała technicznie praca na planie? Czy twórcy dawali aktorom dużo swobody, pozwalali improwizować czy oczekiwali skrupulatnej realizacji zapisów scenariusza?
Nie pracowałam z takimi reżyserami, którzy oczekiwaliby od aktora stricte technicznej pracy, mówiąc, gdzie powinnam stać, w jaki sposób iść, a nie oczekiwaliby własnej inwencji twórczej. Chyba że miałby to być performance ruchowy, wtedy taki styl pracy byłby uzasadniony. Pracuję w ten sposób, że zawsze coś proponuję i jeśli zostanie to zaakceptowane przez reżysera, idziemy tą drogą, a jeśli nie, to dostaję uwagi od twórców i w oparciu o nie pracuję nad rolą. Na planach swoich filmów Joanna i Krzysztof zawsze pracowali wspólnie, razem korygowali, dawali wskazówki. W naszej pracy wiele scen opierało się na improwizacjach, więc większość tekstów i zachowań była niepowtarzalna, ponieważ rodziła się tu i teraz. Ostateczny efekt jest zasługą twórców, którzy pozostawiają aktorom dużą wolność artystyczną, jednak warunkiem tego typu współpracy jest zaufanie i duża świadomość aktora odnośnie tego, jakie efekty reżyser pragnie uzyskać. W ten sposób zawsze pracowaliśmy, od pierwszych filmów, które miałam możliwość zrobić z Joanną i Krzysztofem. Jednak tej niepowtarzalnej energii, jaka wytwarza się na planie zdjęciowym podczas improwizacji nie da się już później odtworzyć.
Czytaj także:
Co pallotyni robili na planie filmu „Ptaki śpiewają w Kigali”?
Dobry scenariusz to podstawa
Pani bohaterka jest ornitologiem, ale też kobietą boleśnie doświadczoną przez los i zmagającą się z traumą minionych wydarzeń. Ile w tej postaci było zapisu scenariusza, a ile energii i wrażliwości dała jej Pani od siebie?
Przy sposobie pracy, o którym wspomniałam, scenariusz jest absolutną podstawą. Bez dobrego scenariusza i dobrze nakreślonej postaci nie ma w ogóle mowy o tworzeniu. Oprócz scen, które były napisane i które graliśmy, bardzo dużo było improwizacji, scen, które powstawały nagle, ponieważ pod wpływem sytuacji na planie uznaliśmy, że warto je nakręcić. Czasami zmiany następowały w trakcie grania danej sceny. Oba wspomniane elementy, a więc zarówno dobry scenariusz jak i twórcza praca z Joanną i Krzysztofem tworzą jedną całość.
Czy przed zdjęciami odwiedzała Pani wcześniej Afrykę? Jak wiele czerpała Pani z tamtejszej historii, ludzi, spotkań, atmosfery?
Przed zdjęciami w Rwandzie byłam tylko raz, spędziłam tam kilkanaście dni jeżdżąc po kraju, oglądając ważne miejsca i poznając ludzi, ale bazowałam głównie na tym, co o Afryce wiedzieli Joanna z Krzysztofem. Oni byli tam wielokrotnie, przez kilka lat nawet mieszkali, więc moje bardzo skromne doświadczenie nie miało większego znaczenia w kontekście realizacji filmu. Na zdjęciach w Rwandzie spędziłyśmy 3 miesiące i to był czas swoistego zanurzenia w ten kraj, jego kulturę i historię. Nie potrafię nazwać tego, co zyskałam, co wyniosłam z tamtej podróży, bo każde poznawanie kraju i nowych miejsc na ziemi oraz nowych ludzi jest fascynujące. Z jednej strony Rwanda to urzekający kraj, a z drugiej bardzo ciężko doświadczony przez los. Kręciliśmy film na taki, a nie inny temat, odwołując się do tragedii ludobójstwa, więc z tyłu głowy kołatała się myśl, że oto znajdujemy się na jednym wielkim cmentarzysku. Widzieliśmy też, że ci ludzie są radośni, uśmiechnięci, chcą żyć dalej i próbują poradzić sobie sami z wojenną traumą, a nie obarczać tymi historiami innych.
Czytaj także:
Nie naprawimy świata, ale zawsze możemy zrobić „coś”. Rozmowa z braćmi z Taizé
Każdy film zostawił coś w moim życiu
Jak przygotowywała się Pani do pracy badacza, ornitologa?
Nakręciliśmy o wiele więcej materiału niż to, co weszło do filmu. Sceny z ptakami w niewielkim zakresie znalazły się w wersji finalnej. Przed zdjęciami jednak długo się przygotowywałam. Miesiącami czytałam na temat pracy ornitologów, jeździłam na plenery ornitologiczne, uczyłam się łapać i prawidłowo chwytać ptaki, wyjmować je z siatki. Przypatrywałam się pracy ornitolożek z Uniwersytetu Wrocławskiego w stacji ornitologicznej w Rudzie Milickiej. Jeździłam tam kilkukrotnie i wspólnie spędzałyśmy bardzo dużo czasu, za co jestem im bardzo wdzięczna. Nie musiałam wszystkich tych elementów pokazywać na ekranie, ale musiałam mieć tę wiedzę, abym w każdej chwili, gdyby to było potrzebne, mogła z niej skorzystać.
Zapewne na tym właśnie polega sztuka gry aktorskiej, aby w naturalny i swobodny sposób zrobić to, z czym aktor nie styka się na co dzień. Dowodem uznania dla Pani wysiłku jest nie tylko nagroda w Gdyni, ale też na festiwalu w Karlowych Warach w lecie tego roku.
Takie nagrody zawsze cieszą, ale poprzedzone są długotrwałą pracą. Za każdym razem, przed każdym nowym projektem aktor powinien się odpowiednio przygotować, czytać, obserwować, zgłębiać wiedzę na dany temat. Dotychczasowe filmy, które zrobiłam z Joanną i Krzysztofem także wymagały długich przygotowań, jednak ich tematy były nieporównywalne. Kiedy kręciliśmy „Plac Zbawiciela” spotykałam się na przykład z kobietami, które doświadczyły przemocy w rodzinie – nie tylko fizycznej, ale też psychicznej czy ekonomicznej. Spotykałyśmy się także z osobami, które pracują w centrum pomocy takim kobietom. Kiedy kręciłyśmy „Papuszę” przygotowania były jeszcze inne, czytaliśmy poezję Papuszy, książki Ficowskiego, oglądaliśmy albumy, a ja przez kilka miesięcy uczyłam się języka romskiego. Było to jednak zupełnie inne wyzwanie, które trudno porównać z podglądaniem pracy ornitologa. Każdy z tych filmów zostawił jednak coś w moim życiu i są to takie pamiątki, które na pewno zachowam do końca życia.
Rwanda chce żyć dalej
„Ptaki śpiewają w Kigali” to film w znacznym stopniu opowiadany z kobiecej perspektywy – z jednej strony kręcony z dominującym udziałem kobiet, a z drugiej przedstawiony właśnie z punktu widzenia skrzywdzonych Rwandyjek. Jak mieszkańcy tego kraju aktualnie odczytują swoją historię? Czy próbują pogodzić się z tragicznymi wydarzeniami, czy może chcą wymazać je z pamięci?
Tego, co wydarzyło się w Rwandzie, eksterminacji Tutsi, nie da się zapomnieć. Do ludobójstwa doszło 23 lata temu, więc jest to stosunkowo niedawna historia. Z traumą zmagają się nie tylko ci, którzy stracili swoich bliskich, rodziny, przyjaciół. Udręki doświadczyli też ludzie, którzy dokonywali tych potwornych zbrodni oraz świadkowie, którzy widzieli, jak mordowano ich najbliższych. Nie ma możliwości, aby tamte wydarzenia wymazać z pamięci. Rwandyjczycy bardzo starają się, aby przeszłość ich nie dzieliła. Należy jednak pamiętać, że to nie zewnętrzny najeźdźca rozpoczął tam rzeź, ale przeciwko sobie stanęli ludzie, którzy mieszkali razem czy obok siebie, którzy mieszkają tam do dziś i będą mieszkać w przyszłości jako sąsiedzi. Muszą więc zrobić wszystko, aby te zbrodnie nigdy więcej nie powtórzyły się, aby nie było odwetów. Rwandyjczycy obecnie to w większości młode społeczeństwo, które chce żyć dalej, rozwijać się, ale o historii nie mogą zapomnieć.
Czy ma Pani poczucie bycia ambasadorem, chce Pani przekazać tę wiedzę i swoje doświadczenia?
Po części na pewno tak, ale najlepiej robi to Joanna Kos-Krauze, która oprócz tego, że jest reżyserką naszego filmu, wspólnie z Aleksandrą Pawlicką napisała również książkę „Jest życie po końcu świata”. Opisuje w niej swoje spostrzeżenia z pobytu w Rwandzie, dając mądre i trafne przemyślenia dotyczące historii i współczesności w tym kraju. Film i książka to również nasz mały wkład w rwandyjską historię, dzięki czemu chcemy uświadomić ludziom, do czego mogą doprowadzić nienawiść i przemoc, która zaczyna się od słów.