„Synu, spadaj na drzewo” – to żartobliwe(!) powiedzenie pod adresem mojego dziecka nabrało nowego wymiaru, kiedy przekonałam się, jak istotny jest kontakt dziecka z przyrodą.W ciąży szczególnie drażnił mnie widok zza okna. Coś, czego wcześniej nie dostrzegałam. Dzieci całymi dniami bawiące się w osiedlowej piaskownicy (2m x 2m). Było mi ich strasznie szkoda, ilekroć mimochodem widziałam je smętnie przesypujące piasek. Plus oczywiście stado rodziców siedzących wokół mikroplacyku, niczym stado kur na grzędzie, pilnujących bacznie, by Alanek nie zabrał Roksanie łopatki.
Na Harvard? Najpierw do lasu!
Wtedy postanowiłam, że moja (i mego pierworodnego) noga na tym placyku (ani żadnym innym) nie postanie. Choćbym miała przemierzać kilometry w poszukiwaniu parków i lasów. Dziś mój synek ma niespełna dwa latka i rzeczywiście, udało nam się uniknąć przesiadywania na placach zabaw. Co ciekawe, jego nigdy nawet nie ciągnęło do piaskownicy – omijał ją przy wychodzeniu z osiedla, nie interesując się tym miejscem.
Intuicyjnie czułam, że mojemu chłopcu większą frajdę sprawia bieganie po lesie, zbieranie patyków, podnoszenie robali, obserwowanie ślimaków, robienie zawodów w rzucaniu szyszkami i oczywiście taplanie się w kałużach. Wiadomo, nie zawsze udawało się wyruszyć w dziką głuszę, ale w ostateczności sprawdzała się też polana w parku, po której można pobiegać na bosaka za piłką, wielkimi bańkami mydlanymi czy po prostu za uciekającą matką (tak, tak, wyprawa z dzieckiem to nie jest piknik z książką;)).
Ostatnio natrafiłam na wywiad, który sprawił, że uwierzyłam w moje matczyne intuicje (choć oczywiście nie czuję się macierzyńskim omnibusem). „Jeśli chcesz, by twoje dziecko poszło na Harvard albo było dobrze zarabiającym menedżerem, pozwól mu się bawić na dworze, ale nie na tych nudnych placach zabaw wyłożonych gumą” – przekonywał w rozmowie z Łukaszem Długowskim Richard Louv („Duży Format”).
Czytaj także:
Nie wychowuj swojego sobowtóra. Daj dzieciom ich życie
Deficyt natury
Oczywiście, naiwny, kto uwierzy, że po kilu zabawach w berka w lesie, jego dziecko stanie się adeptem prestiżowej uczelni. Ale przecież nie o to chodzi! Nie chodzi o posłanie dziecka na Harvard czy Oxford, nie chodzi o ułożenie mu życia według ambicji rodzica, ale po prostu o danie mu tych wszystkich narzędzi, dzięki którym samo będzie mogło budować siebie i swoje życie. Szczęśliwe życie.
Postanowiłam „pogrzebać” w temacie i dowiedzieć się, dlaczego obcowanie z naturą jest takie ważne dla prawidłowego rozwoju. „Naukowcy mówią od wielu lat o syndromie deficytu natury u obecnego pokolenia dzieci, czyli szeregu wad rozwojowych, którego jednym ze źródeł jest brak kontaktu z naturą. W przypadku dzieci dochodzi przebodźcowanie, czyli przytłoczenie nadmiarem plastikowych zabawek, elektroniki, kolorów, głosów i treści. Tymczasem przyroda jest źródłem tzw. miękkich fascynacji, kontakt z nią regeneruje i poprawia koncentrację, pozwala na aktywność fizyczną i zabawę z prawdziwymi przedmiotami” – mówi mi Kasper Jakubowski, architekt krajobrazu i ekolog związany z Ruchem Ekologicznym św. Franciszka z Asyżu (REFA).
W dodatku, tata pięcio- i trzyletniej córki, który na własne oczy widzi, jak rozwijają się jego dzieci dzięki bliskiemu kontaktowi z naturą. Jak poznają ją przez zmysły, a później nazywają, jak doskonale się w niej odnajdują, jeżeli im się na to pozwoli. „Uwielbiam patrzeć znad książki czy gazety, jak godzinami potrafią bawić się nad podmiejskim potokiem. Czasami tylko inicjuję zabawy, częściej przyroda sama pisze scenariusze naszych miejskich wypraw” – zapewnia mój rozmówca.
Dzika przyroda za progiem
Problem w tym, że schematyczne zabawy na nudnych placach zabaw dziwnym trafem przyjęły się jako jeden z popularniejszych sposobów spędzania czasu z maluchami. „Przestrzenie publiczne przy wielu osiedlach nie sprzyjają kontaktowi z naturą, nie dają dzieciakom możliwości wyżycia się i co najwyżej, oferują zestaw banalnych, katalogowych urządzeń. Nowe osiedla mieszkaniowe, choć powstają często kosztem terenów zieleni są najczęściej szczelnie od przyrody odgrodzone” – mówi Jakubowski. I podaje przykład Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Niemiec, gdzie furorę robią naturalne place zabaw i tzw. luźne elementy (loose parts) do zabawy. „Są to umieszczane naturalne przedmioty o niezdefiniowanych kształtach. Porzucone kłody, pniaki, korzenie drzew, kora, szyszki, gałęzie, naturalne materiały do budowy. Dzieci same decydują, co będą z nimi robić” – mówi Aletei.
Kolejnym problemem jest demonizowanie przyrody. „Mamy do czynienia z syndromem Baby-Jagi, przedstawianiem przyrody jako źródła niebezpieczeństw: kleszcze, barszcz Sosnowskiego, połamane drzewa, porwania… I nie chodzi o to, żeby bagatelizować obawy rodziców, ale znaleźć równowagę między kontrolą a swobodą dzieci” – przekonuje Jakubowski. Jak to zrobić? „Dzieci mają naturalną potrzebę pobrudzenia się. Potrzebują pozytywnie usposobionego rodzica, który pomoże im się podnieść, jak upadną. Jeżeli wyeliminujemy ryzyko i upadki w wychowaniu naszych dzieci, nie dziwmy się, że będą miały problemy z samodzielnością w późniejszym życiu. Osiedlowe place zabaw, często wygrodzone przed obcymi, dużo mówią o naszym, rodziców wyobrażeniu o bezpieczeństwie. Jaka będzie cena za to złudzenie komfortu i minimum spokoju?” – pyta Jakubowski.
Wiemy już, jak ważny jest kontakt z naturą, ale jak to zrobić mieszkając w betonowym mieście? Zdaniem Jakubowskiego to sztuczny problem, bo wmówiono nam, że aby obcować z przyrodą trzeba wyjechać z miasta. Tymczasem dzika przyroda zaczyna się za progiem. W polskich miastach wciąż są dzikie, piękne tereny, gdzie można wybrać się na przyrodnicze wędrówki, eksplorować nieużytki w poszukiwaniu niezwykłości, robić bukiety, budować bazy.
Czytaj także:
5 kroków, by nie być nadopiekuńczym rodzicem
Sobota offline
REFA startuje właśnie z kampanią o dzikiej przyrodzie Krakowa i okolic. Atrakcje? Rrodzinne spacery przyrodniczo-edukacyjne po nieużytkach i terenach cennych przyrodniczo zakończone eko-piknikami. Odkrywanie „krakowskich Amazonek”, „małych Puszcz Białowieskich”, „miejskich dżungli” w kamieniołomach. Eksplorowanie modraszkowych łąk, gdzie zachowały się populacje motyli i ptaków, które w innych częściach Europy prawie wyginęły. „Nasze spacery nie skupiają się na przekazie suchej, eksperckiej wiedzy. Celem jest zarażenie dzieci i dorosłych pasją bycia w przyrodzie i jej doświadczania. Prowadzimy też zajęcia w przedszkolach. Wydajemy przewodnik dla rodzin z mapami przykładowych terenów do eksplorowania, scenariuszami spacerów dla młodych odkrywców natury. Naprawdę, nie trzeba wyjeżdżać z miasta. Wystarczy umieścić czas na przyrodę w grafiku” – przekonuje Jakubowski.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Stan wojenny, a my… Indianie
Na koniec ostatnia sprawa. Jak przekonać dzieciaki, zwłaszcza nieco starsze, nauczone spędzania czasu z telefonem w ręku, dla których przechadzki po lesie to nuuuuudaaaaaa? Zdaniem Jakubowskiego, lekarstwem jest wpisanie czasu na kontakt z przyrodą w szkolne programy. „Konieczna jest równowaga między zdobywaniem wiedzy a zaangażowaniem w poznawanie środowiska. W miastach zachodnioeuropejskich zakładane są specjalne ośrodki edukacyjne dopasowane do różnych grup wiekowych dzieci. Często lokalizuje się je na obrzeżach terenów cennych przyrodniczo. Przyroda w mieście potrzebuje udostępnienia i pomysłu na nowoczesną edukację ekologiczną. Bardzo cenny, u nas rzadko praktykowany, jest wolontariat przyrodniczy dla starszych dzieci. Mogą uczestniczyć w uprawie warzyw, w ochronie zarastających łąk, zagrożonych gatunków albo wykonać mini-sadzawkę. I świadomie mówię to jako rodzic: potrzebujemy postu, czyli ograniczenia dostępu do SMS-ów, tabletów, TV. Zróbmy sobie wolną sobotę offline i spędźmy ją w lesie, nad rzeką czy na łące” – kończy Jakubowski.