Most na rzece Kwai stanowi jeden z gwoździ wycieczkowych programów proponowanych przez tajskie biura podróży. Co tak naprawdę zobaczysz, kiedy dasz się skusić namolnemu agentowi?
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Jest rok 1943. Druga wojna światowa wchodzi w swoją drugą odsłonę. Role są już jasno poprzedzielane. Nie ma tu półcieni, nie ma niejasności. Królestwo szatana zbiera coraz bardziej obfite żniwo. Nie inaczej jest w dalekiej Azji. To tutaj pojmani przez Japończyków brytyjscy żołnierze mają zbudować most. Ich dowódca, pułkownik Nicholson, stawia sobie za punkt honoru udowodnić wszystkim wyższość moralną i techniczną Brytyjczyków nad resztą świata i osobiście pilnuje przebiegu prac – mimo że most ma służyć wrogowi. Tymczasem nad tajską rzekę Kwai przybywa grupa żołnierzy, planujących zburzenie konstrukcji…
Część pewnie zna tę historię. Tak zaczyna się fabuła filmu „Most na rzece Kwai”. Sceny kręcona w tajskiej dżungli obiegły prędko cały świat. Ludzie z popcornem przy ustach często po raz pierwszy usłyszeli o takiej rzece. O takich tragicznych wydarzeniach. To jednak film. A jak słynny most na jeszcze słynniejszej rzece widzą dziś turyści?
Most na rzece Kwai… z folderu biura podróży
Może najpierw mała scenka. Zaobserwowana właśnie tam. Na tymże właśnie moście.
– Przepraszam, czy mogę pana przeprosić? – piękną angielszczyzną zwraca się do mnie uprzejmy, siwawy pan. Prawdopodobnie Anglik. Tak wnioskuję z akcentu.
– Jasne, proszę…
– Chciałem zrobić ujęcie żony na moście. Dziękuję pięknie.
Tak to dziś wygląda. Oto współczesny obraz mostu, w trakcie budowy którego zginęły setki ludzkich istnień. Filmowa adaptacja powieści byłego jeńca, Francuza Pierre’a Boulle (opisującej dzieje budowy „kolei śmierci”) w reżyserii Davida Leana sprawiła, że obiekt jest dziś najpopularniejszą atrakcją tajskiego miasteczka Kanchanaburi. Stanowi jeden z kluczowych gwoździ wycieczkowych programów prezentowanych w większości folderów biur podróży.
Co zobaczą turyści skuszeni przez namolnego agenta biura, któremu wreszcie udało się sprzedać kolejną wycieczkę bogatym Europejczykom? Cóż… Nie ukrywajmy. Sam widok rzeki z przewalonym nań żelaznym mostem raczej nie rzuca na kolana. Ot, przed nami zwykła inżynierska konstrukcja umocowana ponad brudną Kwai.
W błędzie jednak będzie ten, kto przyjedzie w to miejsce dla urokliwego zdjęcia. Tutaj bowiem nie to liczy się najbardziej. Tutaj nie chodzi o widoki. Tutaj nie chodzi o piękno krajobrazu. Choć zatwardziali fani fotografii plenerowej znajdą pewnie także i to. Nie. Nad rzeką Kwai chodzi o historię. O nieme świadectwo tego, co tu się zdarzyło. Dokładnie 74 lata temu.
Kolej śmierci
Gdy Japończycy przystąpili do drugiej wojny światowej, natychmiast zaczęli zastanawiać się, jak uniknąć alianckiej blokady Zatoki Bengalskiej. W zaciszu wojskowych gabinetów opracowywano założenia budowy tzw. kolei tajsko-birmańskiej, która w swych założeniach miała łączyć Nong Pladuk (Tajlandia) z Thanbuyazat (Birma).
Wytyczony szlak miał przebiegać przez tereny zupełnie dziewicze i niedostępne dotychczas człowiekowi. To było zielone piekło. Dżungla w swoim najstraszliwszym wydaniu. W tak nieludzkich warunkach zmuszono do pracy jeńców wojennych. 60 tysięcy alianckich żołnierzy. Następnie powiększono tę liczbę o 200 tysięcy przymusowych robotników azjatyckich. Tak powstawała „kolei śmierci”. Trudno bowiem inaczej nazwać miejsce, przy którego budowie swoje życie straciło 116 tysięcy ludzi. 116 tysięcy oddzielnych indywidualnych historii. Niezręcznie nawet o tym pisać. Najbardziej wymyślne słowa bowiem tego nie oddadzą.
Czytaj także:
Tajlandia. Nieziemski off-road na skuterze
Muzeum w Kanchanaburi
O niewysłowionych warunkach, w jakich pracowali ci, często nieprzekraczający 25 roku życia, ludzie, przypomina dziś zlokalizowane przy moście muzeum. Prymitywnie sklecone prycze. I fotografie. Dziesiątki fotografii… Na większości z nich nieludzkie sylwetki. Żywe trupy jeńców. Zaraz dalej szkice (po pewnym czasie Japończycy zabronili robienia jakichkolwiek zdjęć) przedstawiające wymyślne tortury, jakim ich poddawano.
Muzeum w Kanchanaburi to kolejna, obok khmerskiego więzienia S-21 w kambodżańskim Phnom-Penh, wizytówka tego, do jakich spaczeń na ludzkiej psychice może doprowadzić życie bez Boga. Bez wyższych idei. Bez miłości. Muzealne świadectwo o ludziach-katach. Człowieczych potworach, z których umysłów wojskowe reżimy skuteczne wypleniły podstawowe ludzkie odruchy. Uczucia.
W przypadku japońskich żołnierzy torturujących jeńców wznoszących most na rzece Kwai dotykamy efektów chorego samurajskiego kodeksu bushido, według którego żołnierz nie powinien zgodzić się na hańbę uwięzienia, wybierając raczej rytualne samobójstwo. Stąd uwięzionych traktowano jak podludzi. 18-godzinny dzień pracy. Brak reakcji na epidemie cholery i malarii. Niewystarczające porcje żywnościowe.
– Biiiiiip!!! – słychać zza drzew. Za chwilę się wyłoni. Ślamazarnie tocząca się po prostych szynach.
Po moście na rzece Kwai nadal jeździ kolej. Wzdłuż obu brzegów mostu mniej więcej co 15 metrów ulokowano specjalne „zatoczki”. To tak na wszelki wypadek. Gdyby jakiś podekscytowany robieniem zdjęcia swojej uroczej małżonce fotograf-amator nie zauważył zbliżającego się cielska lokomotywy. Będzie miał gdzie czmychnąć.
Gdy pociąg będzie go mijał, z jego okien momentalnie wychylą się siedzący weń pasażerowie. Słychać trzaski migawek. Setki zdjęć. Potok żywych komentarzy: „To tutaj, to tutaj! Zobaczcie!”. Tak, to tutaj. Ziemia splamiona hektolitrami krwi. Ale życie toczy się przecież dalej.
Czytaj także:
Tajlandia: seksturystyka przyciąga tu tysiące turystów