Różę z Limy najłatwiej można rozpoznać po tym, że „na głowie kwietny ma wianek”, a dokładnie – różany. Była pierwszą osobą urodzoną w Ameryce, która została kanonizowana przez Kościół katolicki. W dodatku stało się to dość szybko po jej śmierci: zmarła w 1617 roku, a kanonizowano ją już w 1671 roku. Kim była święta, która do dziś jest uważana w Peru za jeden z symboli tego kraju?
Pochodziła z możnej rodziny Kreoli, czyli potomków osadników przybyłych z Europy do Ameryki. Urodziła się jako wyjątkowo piękne dziecko i z wiekiem ta cecha przybierała na sile. Kilka lat temu na podstawie relikwii czaszki odtworzono twarz św. Róży i wynik potwierdził przekaz tradycji – była kobietą o bardzo regularnych rysach, subtelnych, ale niepozbawionych kobiecości.
Do tego miała tak delikatną cerę, że jej indiańska niania zaczęła nazywać ją Różyczką. Przydomek ten upowszechnił się w rodzinie, a kiedy panna Isabel Flores de Oliva (takie było jej właściwe imię i nazwisko) przyjmowała bierzmowanie, wybrała go jako swoje imię.
Od dziecka była wyczulona na Boże prawdy i starała się być posłuszna nauczaniu, jakie słyszała od rodziców i z ambon. Przełomem była lektura biografii św. Katarzyny ze Sieny. Róża od razu poczuła z nią duchową więź i postanowiła naśladować dominikańską świętą.
Zaostrzyła wcześniejszą ascezę, złożyła prywatny ślub czystości i powiedziała rodzicom, że chce wstąpić do zakonu. Na to nie otrzymała zgody, więc tak jak św. Katarzyna obcięła sobie włosy. Robiła też wszystko, żeby zepsuć sobie cerę, ze smarowaniem pieprzem twarzy włącznie.
Po dziesięciu latach nacisków rodzice zaakceptowali wybór córki, ale nie otrzymała pozwolenia na życie zakonne. Złożyła więc przyrzeczenia w dominikańskim III zakonie, czyli świeckiej fraterni. Żyła nadal w rodzinnym domu, a dokładnie ogrodzie (gdzie indziej mogłaby kwitnąć RÓŻA?), w którym miała swoją pustelnię.
Spała tylko dwie godziny na dobę, na wyjątkowo niewygodnym posłaniu. W dzień służyła potrzebującym, między innymi prowadziła małe hospicjum dla dzieci ulicy i porzuconych starszych osób, a nocami się modliła. Pod koniec życia prawie nic nie jadła, a nawet do tego, co spożywała, dodawała popiół, aby jedzenie nie sprawiało jej przyjemności.
Bóg przyjął jej ofiarę. Choć tak samo, jak wszyscy święci doświadczała pokus i prób wiary, w tym także nocy ciemnej, to równoważyły to mistyczne spotkania. Podczas ekstaz widziała Jezusa, a także Maryję, która podczas jednej z wizji dała jej do rąk Dzieciątko Jezus.
Zapewne dlatego w założonym przez Różę szpitaliku stała figurka Jezusa jako kilkuletniego dziecka. Święta z Limy często prosiła przy tym ołtarzyku o zdrowie dla swoich pacjentów i była wysłuchiwana. Figurkę z czasem nazwano Doctorcito – "Mały Doktor" i jej kult jest żywy w Limie do dziś.
Długo opisy form skrajnej ascezy, jakie praktykowała Róża z Limy, skutecznie mnie od niej odstręczały i nie potrafiłam zrozumieć, czemu miałoby służyć takie wyniszczanie swojego zdrowia. Moje podejście się zmieniło, kiedy przypomniałam sobie skalę zła, jakie na tamtym terenie wyrządzili przybysze z Europy, którzy z chciwości posuwali się np. do odmawiania człowieczeństwa Indianom i czarnoskórym niewolnikom.
Róża była tą, która wzięła na siebie ciężar zadośćuczynienia, choć w części, za te zbrodnie. Być może nieświadomie, ale ze szczerej i głębokiej miłości do Tego, który zbawił każdego człowieka.