separateurCreated with Sketch.

Szwedzkie miasteczko, którego nie ma

fot. Stefan Czerniecki

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Nyköping – w przewodnikach nie ma o nim absolutnie nic poza faktem, że wymieniane jest przy okazji lotniska dla tanich linii latających do stolicy Szwecji.

Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.


Przekaż darowiznę za pomocą zaledwie 3 kliknięć

– Stefan, ale po co ty tam właściwie jedziesz? – te słowa wracają do mojej głowy niczym déjà vu. Akurat teraz. Kiedy przecież już za późno na odwrót. Czas na decyzję był dawno temu. Teraz nie ma co już rozpamiętywać.

– Najzabawniejsze, że sam nie do końca wiem, po co. Jakoś tak – odpowiadam sam sobie w myślach. Dokładnie w ten sam sposób, jak za poprzednim razem. – A nuż znajdę tam coś inspirującego? Coś subtelnie beztroskiego?

– Ale przecież dobrze wiesz, że tam niczego nie ma! – głos rozsądku nie daje za wygraną. – Nic! Rozumiesz?! To dziura, jakich mało!

Wiem. Wiem… I wiesz co? Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest, że mnie to tylko jeszcze bardziej nakręca. Chcę spróbować. Chcę zobaczyć tę mieścinę. Mimo że w przewodnikach nie ma o niej absolutnie nic poza faktem, że wymieniana jest przy okazji lotniska dla tanich linii latających do stolicy Szwecji.



Czytaj także:
5 zwyczajów, które zaskoczą Cię na wakacjach za granicą

Z lotniska Skavsta pospiesznie wychodzi kilkudziesięciu pasażerów. Wszyscy przylecieli ostatnim samolotem z Krakowa. Tym samym, co i ja. Zresztą, większego wyboru nie mieli. Nazbyt wiele połączeń to tu nie ma. Na dziś już wystarczy. Na zegarkach dwudziesta druga. Następny lot dopiero jutro rano.

Wszyscy pasażerowie wężykiem ustawiają się do podstawionego już wygodnego autokaru. Za jego przednią szybą pięknie mieni się elektroniczna tabliczka z napisem „Stockholm”. Po kilku chwilach wszyscy pasażerowie są już w środku. Na lotnisku nie zostaje nikt. Nawet parkingowy zamyka swój interes. Odpala samochód i udaje się na zasłużony wieczorny odpoczynek do domu.

Nie pojadę z nimi. Do Sztokholmu zajrzę innym razem. Dziś wybiorę inny autobus. Tutejszy, lokalny. Taki nasz MZA. I – o zgrozo! – będę, jak się wkrótce okaże, jego jedynym pasażerem. Autobusik w kilka chwil zawiezie mnie do centrum pewnego miasteczka. Miasteczka, którego… praktycznie mogłoby nie być.

Coś w tym jest. Świat pewnie nigdy nie dowiedziałby się o Nyköping, gdyby nie wspomniane już pobliskie lotnisko Skavsta. Ulokowane 5 km na południowy-wschód od prowincjalnego lądowiska samolotów tanich linii lotniczych żyje nijako na marginesie szwedzkiej cywilizacji. Chciałoby się napisać „na odludziu”. Obojętnie pomijane przez turystów obierających sobie za cel podróży kilkaset razy większy Sztokholm. Nyköping ma z nimi spokój. I pewnie nie żałuje. Bo straciłoby wówczas cały swój urok.



Czytaj także:
Pracujące lato w mieście – czy da się odpocząć?

I żeby nie było. Tutaj także żyją ludzie. Mało tego, wcale ich nie mało. Przynajmniej według spisów ludności. Te mówią o blisko 30-tysiecznej populacji. Tak, 30-tysieczna populacja mieszkańców wydających się zupełnie szczęśliwych z samego tylko faktu bycia „mieściną na uboczu”. Tą, którą tak pięknie omija szeroka szosa łącząca lotnisko Skavsta ze stolicą kraju. Zresztą, większość tutejszych mieszkańców i tak pracuje właśnie w Sztokholmie. Do swoich biur dojeżdżają pociągiem. Cała trasa zajmuje im godzinę. Tyle, ile przeciętnemu warszawiakowi zabiera standardowy dojazd do pracy.

Tak. Ale „przeciętny warszawiak” nie mieszka w tak urokliwej „dziurze” (w naprawdę pozytywnym tego słowa znaczeniu). Odkrywanie Nyköping to jakby czytanie kolejnych rozdziałów dobrego kryminału. Już wydaje się nam, że wszystko wiemy, a tu tuż za rogiem pojawia się kolejna niespodzianka. Dobrze jest tak odkrywać. Z szeroko otwartymi oczami. Zmysłami gotowymi na kolejne zaskoczenie.

Nyköping wcale nie jest piękny. To raczej użyteczna miejscowość. Z prostą architekturą. Jednym placem z ratuszem. Niebrzydkim kościółkiem. Kanałkiem z licznymi kamiennymi willami naokoło. I opustoszałymi uliczkami, po których raz na jakiś czas przejeżdża opatulony w ciepłą kurtkę rowerzysta.

Warto się przespacerować. Udać się w kierunku morza. Chociaż, nie! Stop! Przecież w tym miejscu to jeszcze nie „morze”. Raczej wciąż zatoka. Tak czy siak odczuwalny delikatny swąd ryb jest taki sam. I tu, i tu. Po chwili zza omglonych latarni wyłoni się nam długie molo z przymocowanymi doń łódkami.

Obok przeglądające się w wodzie drewniane chaty o iście nordyckim charakterze. I ani żywego ducha. Czuję się troszkę jak na opuszczonym planie filmowym o mieszkańcach Skandynawii. Uporządkowanym, czystym i schludnym. Takie jest to miasteczko. Niezwykle trudne do trafnego opisania. I pewnie dlatego dalej nie będę umiał wyjaśnić moim rozmówcom, po co właściwie tutaj przyjechałem. Sobie też zresztą nie bardzo.



Czytaj także:
Magia indiańskich plemion – niegroźna zabawa?

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Aleteia istnieje dzięki Twoim darowiznom

Pomóż nam nadal dzielić się chrześcijańskimi wiadomościami i inspirującymi historiami. Przekaż darowiznę już dziś.

Dziękujemy za Twoje wsparcie!

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.