Pani Ania, choć, jak każdy nie lubi chodzić do szpitala, odwiedza go nawet kilka razy dziennie – tak wielu rodziców nadal jest w potrzebie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Noc przy szpitalnym łóżku
Kto choć raz spędził noc z dzieckiem w szpitalu, ten doskonale wie, że polskie placówki pediatryczne niestety zostały stworzone tak, jakby chore dzieci… nie miały rodziców. Maluśkie pokoje socjalne, brak przewidzianych posiłków dla opiekunów (nawet ekstra płatnych), jedna łazienka na cały oddział czy bardzo prowizoryczne warunki do spania.
Sama spędziłam kiedyś noc w sali wieloosobowej, gdzie po rozłożeniu przez rodziców materaców do spania nie było skrawka wolnej podłogi. Pielęgniarki, które doglądały naszych pociech, by dostać się do łóżka malucha, za każdym razem zmuszone były nas budzić.
Oczywiście, nie żądam tu luksusów, bo szpital to nie hotel 4 gwiazdkowy i dużo ważniejszy jest fachowy personel i dobry sprzęt, a nie nasze wygody. Ale zadbany i wyspany rodzic ma dużo więcej siły do walki o zdrowie swojego dziecka. A nic tak nie koi bólu jak uściski od uśmiechniętej i wyspanej mamy.
Czytaj także:
Ślub przy szpitalnym łóżku
Działanie zamiast narzekania
Nie chcę też sytuacji demonizować, bo dużo w tej materii się zmienia. Remontowane są kolejne oddziały, tworzone specjalne sypialnie dla rodziców (np. w Klinice Neonatologii w CZD), a w świeżo powstałych placówkach każda sala ma już łazienkę czy łóżko dla rodziców (przykładem jest nowy szpital pediatryczny na ul. Trojdena w Warszawie). Nie mniej jednak, myśląc o chorych dzieciach temat pomocy ich rodzicom jest często mocno zapomniany…
W obliczu tej sytuacji możemy ponarzekać na służbę zdrowia – to pospolite i zaryzykuję stwierdzenie, lubiane w Polsce zjawisko. Nie znam jednak przypadku, żeby od naszego narzekania, któreś dziecko szybciej wyzdrowiało, albo rodzic poczuł się lepiej (może tylko przez chwilę). Możemy też do sprawy podejść zadaniowo….
Mieszkańcy Wawra rodzicom z CZD
Na akcję SOS – mieszkańcy Wawra rodzicom CZD (Centrum Zdrowia Dziecka) trafiłam przypadkowo. Znajomi szukali spacerówki do pożyczenia dla rocznego chłopca, który przyjechał do szpitala na kontrolne badanie, a zostanie tam rok, bo zdiagnozowano u niego nowotwór. Na Facebooku odkryłam prężnie działającą grupę liczącą prawie 7 tysięcy członków, a na niej ogłoszenia: „Jutro jadę do CZD zmienić męża, czy nikt niczego nie potrzebuje?” albo „Czy znalazłby się ktoś, kto wyprałby nam troszkę ubrań? (…) Byłabym wdzięczna” i pod każdym postem kilka komentarzy ludzi oferujących swoją pomoc.
Czytaj także:
Ból głowy czy duszy? Kiedy choroba jest wołaniem o miłość
Takie miejsce mogła stworzyć tylko osoba, która sama spędziła z dzieckiem długie godziny w szpitalu – myślę i okazuje się, że się nie mylę. Z Anią Ojer – twórczynią całego zamieszania, a prywatnie mamą czwórki maluchów, w tym małej chorej Nikoli, spotykam się nie pod budynkiem Centrum Zdrowia Dziecka. Na wstępie rzucam Ani pytanie, które od dłuższego czasu nie daje mi spokoju: jak znajduje w sobie tyle siły, by nawet kilka razy dziennie wracać do budynku, w którym przy szpitalnym łóżku przeżyła najbardziej stresujące chwile swojego życia.
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=834140193431097&set=g.1542351819400100&type=1&theater
Taka była potrzeba
Ania przyznaje, że jest to miejsce pełne bólu i rozpaczy dzieci i ich rodziców, ale tym bardziej nie można ich zostawić samych. I rozpoczyna swoją historię:
„Kiedy siedziałam ze swoją najmłodszą córką w szpitalu miałam to szczęście, że wieczorami zmieniał mnie mój mąż, bo mieszkamy bardzo blisko CZD. Dzięki temu mogłam wskoczyć do sklepu, zrobić pranie czy chociażby wykąpać się we własnym domu. Przy okazji moich wypadów robiłam zakupy, organizowałam ubranie innym mamom, z którymi byłam na oddziale. Do tego szpitala trafiają najcięższe przypadki, dzieci z całej Polski. I często jest tak, że taka mama tygodniami siedzi sama przy chorym dziecku, nikt jej nie odwiedza, bo tata został z pozostałymi dziećmi w drugiej części Polski, a podróż do Warszawy jest dla nich zbyt dużym wydatkiem. Kiedy z córką wyszłyśmy ze szpitala ciągle pozostawałam w kontakcie z rodzicami i na ile mogłam, starałam się im pomóc. To były proste sprawy, a dla tych rodziców na tamten moment bardzo potrzebne. Tak zrodził się pomysł, by inicjatywę poszerzyć o innych ludzi i powstała grupa na FB”.
Jednym z zajęć Ani jest dostarczanie podręcznego szpitalnego zestawu ratunkowego – czyli kocy, poduszek, szczoteczek do zębów, piżam. Często rodzice trafiają do szpitala nagle i kompletnie nic ze sobą nie mają.
Oprócz bieżącej działalności, czyli ratowania rodziców w nagłej potrzebie, SOS organizowało inne akcje, takie jak zbiórka sof, kanadyjek na oddziały, karuzeli nad łóżeczka niemowlaków czy uzupełnienia szafek kuchennych w pokojach socjalnych o szklanki, sztućce.
Ania zwierza się, że nie wchodzi w historie chorób dzieci, wie że jest to rana, którą nie każdy chce otwierać. I choć, jak każdy nie lubi chodzić do szpitala, odwiedza go nawet kilka razy dziennie – tak wielu rodziców nadal jest w potrzebie. A pomoc im daje jej wiele radości.
Czytaj także:
Czym jest czas? Z pytaniem mierzy się kapelan szpitala onkologicznego