separateurCreated with Sketch.

Wilm Hosenfeld. Życie niemieckiego oficera, który uratował Szpilmana

whatsappfacebooktwitter-xemailnative
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
„Staram się ratować każdego” – pisał w liście do ukochanej żony Wilm Hosenfeld. O tym oficerze Wehrmachtu, który pomagał Polakom podczas II wojny światowej, Władysław Szpilman stwierdził: „Jedyny człowiek w niemieckim mundurze, jakiego spotkałem”.

Jorinde dobrze pamięta list, który dostała od ojca w 1946 r. na urodziny. „Jeszcze w tym roku chcę być z Wami. Cóż to będzie za szczęście. Wstanę wcześnie rano, zaparzę dla Was kawę, zrobię kanapki i wyślę Was w drogę, a kochanej matce pozwolimy jeszcze pospać. Przez lata wojny miałem dość zmartwień i pracy”. Jednak Wilm Hosenfeld już nigdy nie zrobił dzieciom kanapek. Nigdy też nie podwiązał z nimi pomidorów i nie posadził ich obok siebie przy kościelnych organach.

Annemarie Hosenfeld czekała z pięciorgiem dzieci przez 7 lat. Miała nadzieję, że mąż w końcu stanie w drzwiach. Jak zawsze przystojny, elegancki, dobry. Że ci, którym kiedyś ocalił życie, pomogą mu wrócić do domu.

Ale Władysław Szpilman, dzięki któremu świat dowiedział się o Wilmie Hosenfeldzie, nie mógł pomóc. Jeszcze wtedy nie znał nazwiska dobrego Niemca. W swoim pamiętniku napisał tylko, że to „jedyny człowiek w niemieckim mundurze, jakiego spotkał”.

Mąż. Ojciec

Moja rodzina jest moją świętością, żona i dzieci są moimi perłami. Nie wolno mi ich zdradzić.

Wilm (Wilhelm) Hosenfeld urodził się w 1895 r. w Mackenzell. Podczas I wojny światowej walczył w niemieckiej piechocie, był kilkukrotnie ranny. Nie wojsko było jednak jego życiowym powołaniem. Kochał pracę z dziećmi, dlatego został nauczycielem. Chciał zrewolucjonizować niemieckie szkolnictwo i oprócz uczenia – wychowywać. Wymagał, ale z miłością.

Jego dobrocią zachwyciła się w 1918 r. Annemarie Krummacher. On zauroczył się jej wrażliwością i delikatnością. Zaręczyli się potajemnie po kilku miesiącach. Dlaczego zrobili to w ukryciu? Wiedzieli, że związek wiejskiego nauczyciela i panienki z dobrego, protestanckiego domu zostanie uznany za mezalians. Stało się tak, jak przewidywali, ale ich miłość przetrwała rodzinne konflikty i w 1920 r. stanęli przed ołtarzem (Annemarie przeszła na katolicyzm). Urodziło im się pięcioro dzieci: Helmut, Anemone, Detlev, Jorinde i Uta.

Jorinde wspominała, że kiedy zasypiała wtulona w ojcowskie ramiona i budziła się nagle od jego chrapania, odpowiadał z uśmiechem: „Nie bój się, tutaj nie ma żadnego wilka”.

Przez cały okres rozłąki Wilm wysłał do rodziny dziesiątki listów. Pisał o wszystkim – o polskich bocianach, żołnierskich rozterkach, niedzielnym kazaniu, tęsknocie. Prosił, by dzieci pilnie się uczyły, dopytywał o ich zachowanie i postępy. A żonę zapewniał o nieustannej miłości i martwił się, jeśli zachorowała.

Chcę się zjednoczyć z Tobą w modlitwie; Bóg da Ci odwagę i siłę, to jedyne pocieszenie, które mnie przepełnia. (…) Wytrzymaj, moje kochane, dzielne Serduszko; jestem przy Tobie i stoję przy Twoim boku. Niech moja miłość Cię uniesie i szybko ozdrowi. Bądź zdrowa, ucałuj Dzieci! Trzymam Cię za Twoją kochaną szczupłą dłoń i siedzę na Twoim łóżku, i odgarniam Ci włosy z czoła, i całuję Twoje smutne oczy; zaśnij, moja Annemi, i zdrowiej, Twój ukochany jest przy Tobie. Twój Wilm.

Żołnierz

Początkowo fascynowała go ideologia narodowosocjalistyczna. Był gotów oddać życie za Hitlera, którego uznawał za wojennego geniusza. Ale kiedy obserwował kolejne poczynania swoich rodaków, wpadał w rozpacz.

Nie chce mi się wierzyć, iż Hitler chce czegoś takiego, że są Niemcy, którzy wydają takie rozkazy. Jest tylko jedno wyjaśnienie, są oni chorzy, nienormalni albo są szaleńcami.

Do Polski przyjechał we wrześniu 1939 r. Jego pierwszym zadaniem była budowa i uruchomienie obozu dla jeńców wojennych w Pabianicach, do którego trafiło 10 tys. ludzi. Hosenfeld traktował więźniów z szacunkiem. Robił wszystko, by im trochę ulżyć – pozwalał na odwiedziny krewnych, załatwiał wcześniejsze zwolnienia. Wstawił się m.in. za panem Cieciorą, a to doprowadziło do głębokiej przyjaźni z jego rodziną. Podobnie pomógł w szybkim zwolnieniu aresztowanego Joachima Pruta i także zaprzyjaźnił się z jego bliskimi. To właśnie podczas jednego ze wspólnych spotkań powstało to zdjęcie.

Z Pabianic przeniesiono Hosenfelda do Węgrowa, a następnie do Jadowa. W lipcu 1940 r. trafił do Warszawy. Tam m.in. dyżurował w komendanturze miasta i zarządzał kompleksem sportowym. Kochał wysiłek fizyczny. Zanotował: „Nie chcę skapcanieć, ćwiczenia umacniają wewnętrznie”.

Hosenfeld nie wykonywał rozkazów niezgodnych z katolicką wiarą. Łamał także zakaz uczestniczenia w polskich mszach i regularnie się spowiadał. Przed wojną był w swojej parafii organistą.

Kiedy dowiedział się, jaki los spotkał Żydów z warszawskiego getta, napisał:

Te bestie. Przez ten przerażający masowy mord na Żydach przegraliśmy tę wojnę. Ściągnęliśmy na siebie nieusuwalną hańbę, nieprzemijającą klątwę. Nie zasługujemy na łaskę, wszyscy jesteśmy współwinni. Wstydzę się wychodzić na miasto, każdy Polak ma prawo splunąć na nasz widok. Codziennie giną od strzałów niemieccy żołnierze, ale będzie jeszcze gorzej i nie mamy prawa narzekać z tego powodu. Nie zasłużyliśmy na nic innego.

Człowiek

Próbuję ratować każdego, kto jest do uratowania.

Kolejnymi Polakami, których uratował Hosenfeld, byli ks. Adam Cieciora (zatrudnił go w Szkole Sportowej pod nazwiskiem Cichocki), Leon Warm, który uciekł z transportu do Treblinki (także zatrudniony) czy pan Koszela, wyrwany przez oficera z transportu przeznaczonego na rozstrzelanie.

I w końcu: Władysław Szpilman, kompozytor i pianista, który w chwili spotkania z Hosenfeldem był bliski śmierci głodowej. Niemiec przynosił mu żywność, kołdrę, płaszcz. Przejmująca scena, w której Szpilman po raz pierwszy od trzech lat siada przy pianinie, by zagrać niemieckiemu oficerowi nokturn Chopina, została uwieczniona w książce „Pianista” i filmie o tym samym tytule.

Szpilman ze względów bezpieczeństwa nie chciał poznać nazwiska Niemca, ale podał mu swoje. Kilka lat później Hosenfeld zamieścił je na pocztówce do żony. Miał nadzieję, że Polacy, których ocalił, odwdzięczą się i pomogą mu wrócić do rodziny.

Jeniec

W styczniu 1945 r. Hosenfeld trafił do obozu jenieckiego. Zdarzyło się tak, że podczas powrotu do Warszawy mijał go skrzypek Zygmunt Lednicki. W przypływie gniewu krzyknął w kierunku żołnierzy kilka zdań, z których wynikało, że jest muzykiem. Na te słowa swój wzrok podniósł wychudły, zarośnięty Niemiec. Podszedł chwiejnym krokiem do ogrodzenia i zapytał Lednickiego, czy zna Szpilmana. Ten oczywiście znał, ale nim zdążył usłyszeć nazwisko oficera, został upomniany przez wartownika. Szpilman starał się potem odnaleźć ten obóz, ale nie był w stanie nic zrobić.

W Mińsku skazano Hosenfelda na 25 lat niewoli. W lipcu 1947 r. doznał wylewu krwi do mózgu. Był prawostronnie sparaliżowany, miał zaburzenia mowy. Listy pisał lewą ręką. Drugi wylew przeżył we wrześniu 1948 r. Pogarszała się jego kondycja psychiczna, tracił nadzieję na powrót do rodziny. Ostatnie linijki, które skreślił do żony brzmiały: „Nie martw się mną, powodzi mi się tak, jak okoliczności na to pozwalają. Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie, wszystkiego dobrego! Wasz Wilm”.

Zmarł 13 sierpnia 1952 r., szybko i bezboleśnie, miał 57 lat. Pękła mu aorta piersiowa. Pochowano go na opuszczonym już dzisiaj cmentarzu, niedaleko obozowego lazaretu. Annemarie odeszła 20 lat później.

Wilm Hosenfeld został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

Źródła: Film „Dzięki niemu żyjemy”; „Staram się ratować każdego”. Życie niemieckiego oficera w listach i dziennikach, wyd. Rytm 2007.

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.