Podlewanie wyschniętych kości
Kolejny dzień wakacji. 24 godziny wyjęte ze schematu szkoła/praca. Niczego nie trzeba, wszystko wolno. Rutynowe działania pozbawione konsekwencji. „Nie muszę? Raj na ziemi!”.
Co dziś zrobisz? Co zmotywuje cię do działania? Czy w ogóle chcesz wstać z łóżka? Co zjesz? Z kim się spotkasz? Rzeczywistość bywa okrutna. Spędzanie całych dni w piżamie, snując się w swoistym trójkącie bermudzkim, pomiędzy łóżkiem, kuchnią, a toaletą, od czasu do czasu spoglądając na zegarek i bezmyślnie przewijając kolejne „ściany” kanałów społecznościowych, to wcale nie musi być rzadkość.
Znasz to? Ja doskonale. Wielokrotnie tego doświadczyłem. Moje wyschnięte, pozbawione życia kości. Na domiar złego, nie pozwalałem ich nikomu ożywić. Tak było mi wygodniej. Mogłem wegetować. Jak roślina, której wystarczy odrobina ciepła i, od czasu do czasu, łyk wody. Jak syn marnotrawny jedzący strąki.
Nie zawsze tak było
Przypomnijcie sobie czasy Waszego dzieciństwa. Pierwotna, niczym nieskrępowana chęć życia na pełnej petardzie. Zresztą, patrząc na rocznego syna, nie mogę się nie zachwycić jego bijącą po oczach wolą, nie tyle istnienia, co ciągłego ruchu, odkrywania, pasji, życia w pełni. Jeśli nie staniemy się jak dzieci…
Na co dzień zewsząd grozi nam utracenie dziecka w sobie. Tkwiąc w grzechu, wrzuceni w „systemowe” tryby często zapominamy o tym, co stanowi o smaku życia. Gubimy zaszczepiony w naszych sercach zew, który nie pozwala żyć na 50%, ani nawet na 99%. Tylko od czasu do czasu, walcząc o ostatecznie uwalniające 100%.
Po kilku latach małżeństwa doświadczam tego jeszcze bardziej, zawsze wtedy kiedy proza codzienności przygniata moje, wyrywające się do kochania rodziny, serce. Choć wiem, że powinienem w tym momencie podjąć trud umierania, zbyt często uciekam. Pozornie chroniąc „moje życie”, tracę je.
Umrzeć za życia
Umieranie to rezygnacja. Umieranie to ból. Dlatego tak trudno jest nam powtarzać codziennie: „umrę dla Ciebie”. Umrę dla Ciebie i posprzątam, pozmywam. Zrobię to dla Ciebie, a Ty odpocznij, Żono.
Zostawianie własnego egoizmu, wszystkich wyobrażeń o sobie i ambicji na bocznicy życia wiąże się z cierpieniem. Nikt nie chce cierpieć, a tym bardziej umierać! Zapominamy jednak, że bez śmierci nie będziemy żyli w pełni. Życie bez umierania staje się wegetacją.
Jako mąż zbyt często zapominam, że sensem mojego powołania do bycia małżonkiem jest śmierć za życia, po to, by moja żona była szczęśliwa. Brzmi dość masochistycznie. Ale nie znam lepszej recepty na własne szczęście.
Jezus mówi dzisiaj: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). Wydać plon znaczy dla mnie być szczęśliwym, spełnionym, odczytać drogę własnego powołania i wypełnić ją.
Ks. Krzysztof Grzywocz napisał kiedyś: „Oby śmierć, kiedy przyjdzie, zastała nas żywymi”. Gdy zapytać katolika, co jest celem jego ziemskiej egzystencji, zapewne odpowie: niebo. Problem w tym, że tylko żyjący pójdą do nieba. Może zatem, w tym kontekście, czas zadać sobie pytanie: „Żyję, czy wegetuję?”. I zacząć żyć!