Kilka szczerych słów od młodej mamy, która tkwi w samym środku matczynego Armagedonu. I to po raz pierwszy.Ten trochę prowokujący tytuł przypada na ogromnie prowokujący czas. Wydarzyło mi się macierzyństwo piękne, ludzkie, nie mające nic wspólnego z obrazem „Matki Polki”. „Matka Polka” nie ryczy w łazience z powodu swojej niedomyślności, a ja tak. „Matka Polka” nie przyznaje się, że bolą ją piersi albo całe ciało. „Matka Polka” ma z grubsza czysty dom, krótki połóg, dba o siebie, szybko traci kilogramy, bezbłędnie odpowiada na potrzeby swojego dziecka, nie narzeka na zmęczenie. Przekonuje, że macierzyństwo jest najpiękniejszym projektem na życie i że jest dumna z tego, co robi. Że ani się nie obejrzy, a za chwilę nie będzie już pamiętać o tych wszystkich trudach, o bólu porodu, nieprzespanych nocach, wstydliwych doświadczeniach.
Czytaj także:
Dwa przepisy na macierzyństwo, czyli Ania Lewandowska vs Poeta. Który wybierasz?
Czy mogę mówić o trudnościach?
Nie jestem ślepa, widzę, że macierzyństwo kieruje mnie w stronę wyzwolenia, na jakie nigdy nie miałam odwagi sobie pozwolić. Nie zmienia to faktu, że – jak na razie – tkwię w samym środku matczynego Armagedonu. I to po raz pierwszy.
Nie przekonuje mnie zaciskanie zębów z powagą wprawionego wojownika, po to, aby przetrwać. Nie widzę też siebie w roli męczennicy przemilczającej wstyd i gniew. Istnieje jeszcze wygodna opcja wyparcia przerastających mnie problemów, wyrywania kartek z kalendarza, udawania, że wszystko jest dobrze, że złych dni, godzin, minut po prostu nie przeżywam. I tu kończą się moje najgłupsze pomysły.
Zastanawiam się, czy w ogóle wypada pisać o tym, że kobiecie, która została mamą jest z tym cholernie trudno.
Z tyłu głowy słyszę to pytanie: Czy taktownym jest skupiać się na sobie w momencie, kiedy powinnam skupiać się na dziecku? Pewnie nie. Pewnie dostanie mi się za to, że w ogóle o sobie pomyślałam.
Na tym chyba polega „nieświętość” mojego macierzyństwa – oddaję synowi wszystko, a jednocześnie odnajduję się w słowach Joanny Szczepkowskiej „Żadna kobieta nie jest mamusią. Za zamkniętymi drzwiami łazienek, sypialni, stoją młode dziewczyny i każdego ranka przebierają się za mamusie. Wchodzą do kuchni, ukrywając tremę i strach, że się wyda. Składając życzenia «mamusi», pamiętajcie, że tulicie młodziutką dziewczynę z kosmykiem spadającym na oko”.
Czytaj także:
10 rzeczy, które zdarzają się każdej mamie, ale do których wolałybyśmy się nie przyznawać!
Od dezorientacji do samooczyszenia
Macierzyństwo wydarzyło mi się w sposób nagły, naturalny i brutalny. Byłam sobie przeciętną dziewczyną i nagle, o 3:30 zostałam mamą. Miasto Warszawa dało mi z tego tytułu body oraz list z podziękowaniem. A potem nastał pierwszy miesiąc zupełnie nieprzewidywalnych splotów sytuacji i nieco się o siebie rozbiłam. Poznałam inny wymiar życia, niczym kometa spalająca się żywcem w nieprzyjaznej, ziemskiej atmosferze.
Nie czułam się ani perfekcyjna, ani namaszczona, ani jakakolwiek. Poczułam przemożną dezorientację. Zaczęto zwracać się do mnie inaczej, coś pomiędzy „Mamo” a „Czy dobrze się odżywiasz? Musisz mieć pokarm”. Pytano mnie, jak się czuję, a gdy odpowiadałam, że czasem jest mi ciężko, w większości przypadków zapadała niezręczna cisza albo cierpkie pouczenie.
W którymś momencie, dla świętego spokoju, zaczęłam mówić, że „u mnie świetnie” i „że bardzo się cieszę”, co oczywiście było i jest prawdą, cudowną i jedną z wielu w tym burzliwym czasie. Te wszystkie dni nie obeszły się bez poczucia winy, przecież jako dopiero co upieczona mamusia powinnam nie wyskakiwać z uśmiechu, „achów” i „ochów”. Zdarłam sobie kolana, przekraczając granice fizycznych możliwości i prowadząc – z pomocą Boga i dobrych ludzi – bardzo ważne rzeczy ku lepszemu. Choć myślałam, że to całkiem prawdopodobne, nie zwariowałam. Dotykałam siły i słabości, na przemian. Pierwszy raz nie opowiadałam o miłości, po prostu nią byłam. W końcu, wolnym tempem zaczęłam przeżywać to wszystko w kategorii samooczyszczenia.
Czytaj także:
Wolne kobiety rodzą wolnych ludzi – o macierzyństwie bez oczekiwań
Nieprzypadkowo użyłam tego słowa. Pierwszy wspólny miesiąc życia naszej nieopierzonej rodziny – tak się złożyło – zamykały moje imieniny. Wyrwaliśmy się więc z mężem i synkiem na obiad, a wracając poszerzyliśmy świętowanie o spacer po Ogrodzie Botanicznym. Mały zasnął, tak więc ze spokojnym sercem mogłam przechadzać się między pięknymi alejkami. Zainteresował mnie szczególnie parkan róż, będących już stosunkowo „u kresu” (tak jak niejedna debiutująca mama czy tato), białych, żółtych, intensywnie różowych. Każdy krzak został gatunkowo opisany, posiadał także bonus w postaci ciekawostki na temat uprawy tych roślin.
Zaczęłam przeglądać tabliczki, aż trafiłam na termin „samooczyszczenie”. Z grubsza chodzi o zjawisko pozostawania kropelek wody na płatkach róż. Pewnie zaobserwowaliście, że nawet w przypadku odwrócenia róży do góry nogami, woda nie podlega prawom grawitacji. Dopiero drobne drgnienie kwiatu jest w stanie wprawić ją w ruch.
Połączyłam oba fakty – moje wczesnomatczyne zmagania i specyfikę różanego zjawiska.
Psycholog dziecięcy i rodzinny, Małgorzata Ohme, na pytanie jednej z młodych mam o to, skąd będzie wiedziała, jak być mamą dla swojego dziecka, odpowiedziała, że „z siebie”.
Tak właśnie brzmi moje ostatnie odkrycie – drgnienie, którego potrzebuję ja i mój syn, drgnienie, które (używając klasycznego sformułowania) „zwolni blokadę” mojego instynktu, może wyjść tylko ode mnie. Mimo że pękam od nadmiaru uczuć, mimo że się boję, ta melodia już zaczęła się pisać. Może jeszcze nie słyszę jej dokładnie. Może istnieje tylko kilka momentów, w których harmonizujemy. Spokojnie, to dopiero początek. Wierzę, że zagramy ze sobą niejeden świetny kawałek.
Czytaj także:
Czy instynkt macierzyński istnieje?
Pobłogosławione Źródło
Droga, na której się znalazłam wymaga fizycznej i duchowej pracy. Zakasuję rękawy i zanurzam ręce w ziemi. Mimo że jeszcze jej nie widzę, wierzę, że jest we mnie studnia. Może najlepszym argumentem za tym, że wszystko jest na swoim miejscu jest fakt, że skoro Bóg obdarzył mnie zaufaniem, dając mi możliwość bycia mamą, to i ja powinnam. Przeczytałam o tym w piątym rozdziale Księgi Przysłów:
Pij wodę z własnego zbiornika,
ze strug wypływających z twojej studni.
Twoje źródła nie mogą rozlewać się na zewnątrz,
A twe strumienie, pełne wody, na otwarte place!
Powinny być tylko twoje,
Nie dziel ich z obcymi.
Niech twoje źródło będzie błogosławione!
Zaczynam rozumieć, że w tej przygodzie poznam i rozpoznam nie tylko swoje dziecko, ale i samą siebie. Dzielę się z Wami dość osobistym doświadczeniem, ale to dlatego że myślę, iż nie jestem w nim osamotniona. Na co dzień zdarza mi się spotkać mamy takie, jak ja – trochę wydygane, ukrywające się ze swoimi niedostatkami, sprzątające je w tempie błyskawicznym, w obawie, że ktoś zobaczy ich lęk, złość, irytację.
Czytaj także:
Presja psychiczna. Kiedy kobiety muszą myśleć o wszystkim
Gdyby świat wiedział, jaka to presja zostać mamą, dostawałybyśmy w kopercie co miesiąc milion dolarów, jako rekompensatę dla naszych zszarganych nerwów.
Oczywiście, z czasem nabierzemy dystansu. Pokochamy tę „dekontrolę” (chyba właśnie stworzyłam nowy wyraz!) i nie będziemy już za niczym tęsknić.
Moje macierzyństwo nie jest idealne i nigdy nie będzie. Jest życiowe. Składa się chwil, które wydarzają się naprawdę, a nie z tych upchanych w głowach, wyciągniętych z czasopism, książek czy seriali.
Mój syn właśnie się wybudza, więc muszę kończyć. Niezwłocznie! Napiszę więc tylko, że kiedy przeżywałam te pierwsze cierpkie, trudne dni wyzwania pt. „Zostałam mamą i co dalej?”, z niedowierzaniem zobaczyłam, że już nie mam serca. Na jego miejscu wyrósł krzew, który nieustannie płonie i nigdy całkowicie się nie spali. Odkąd urodziłam mojego syna, moje serce i ciało nieprzerwanie mówi mu: Ja jestem. Ta obecność jest konieczna do przeżycia, i dla mnie, i dla niego. Potrzebujemy siebie. I w tym kontekście słowa „Zostaliśmy stworzeni na podobieństwo Boga”, zyskało w naszym życiu całkiem nowy sens.