30 lipca w kalendarzu – wśród wielu różnych imion – znajdziemy również Leopolda. Dlaczego on się tam znalazł? Odpowiedzią jest historia życia Bogdana Jana Mandicia. Urodził się on 12 maja 1866 r. Już w wieku 16 lat wstąpił do seminarium znanych sobie od dzieciństwa franciszkanów kapucynów. 8 lat później otrzymał święcenia kapłańskie w Wenecji.
Już jako młody ksiądz o. Leopold (to imię zakonne) wyglądał niecodziennie. Miał bowiem (według różnych źródeł) 135 lub 140 cm wzrostu, utykał, mówił niewyraźnie i jąkając się, miał zaczerwienione oczy i ręce powyginane postępującym artretyzmem.
Wymienione cechy fizyczne sprawiły, że przydzielono mu jako obowiązek duszpasterski tylko sakrament pojednania, a nie np. katechizowanie. I właśnie z zadaniem pełnienia posługi spowiednika w 1906 r. o. Mandić przyjechał do Padwy, w której pozostał aż do śmierci.
Jego dzień zaczynała msza św. Potem była długa modlitwa – przygotowanie do udzielania sakramentu pokuty oraz związanych z nim porad. Następnie święty spowiadał. Od 12 do 15 godzin dziennie! Gdy zaś chętnych było wyjątkowo dużo, nawet nie robił przerw na jedzenie.
Początkowo o. Leopold przyjmował grzeszników w konfesjonale. Z czasem – w małym, dusznym pomieszczeniu, nazywanym „salonikiem gościnności”. Zapewne dlatego, że jego gospodarz każdego penitenta traktował jak gościa, witając go na stojąco takimi słowami: „Chodź, chodź. Proszę, usiądź”. Do tych widocznie zakłopotanych sytuacją mówił natomiast: „Proszę się nie obawiać. Proszę się nie krępować”.
Bywało przy tym, że wychodził ze swego „saloniku” i – prowadzony nadprzyrodzoną wiedzą – samym spojrzeniem lub odezwaniem się sprawiał, że dochodziło do spowiedzi kogoś, kto wcześniej wcale nie miał zamiaru do niej przystępować.
To, jak przebiegała spowiedź, zależało od czynów wiernego. Jeżeli penitent dopuszczał się występków przeciw rodzinie, współmałżonkowi albo życiu ludzkiemu, o. Leopold reagował bardzo ostro. Potrafił np. zwymyślać mężczyznę gnębiącego swoją żonę. Wobec osób spowiadających się z innych grzechów wykazywał się wielką łagodnością i cierpliwością. Przybywający do niego ludzie opowiadali również, że święty wydawał się znać ich złe uczynki jeszcze przed ujawnieniem tychże. Naprowadzał bowiem spowiadanych na te grzechy, o których zapomnieli powiedzieć lub na te, które były za trudne do samodzielnego wyznania. Po wyznaniu grzechów był czas na pouczenie, danie pokuty oraz rozgrzeszenie.
Rady udzielane przez o. Mandicia były krótkie i pełne treści. Przykładem może być pouczenie udzielone Barnabie Gabiniemu – ostatniemu człowiekowi wyspowiadanemu przez świątobliwego franciszkanina. Gabini był wtedy młodym zakonnikiem, a spowiednik powiedział mu tylko: „Lepsza śmierć, niż zrzucenie habitu”.
Praktyki pokutne nakazywane przez o. Leopolda nie były uciążliwe. Jak bowiem sam mówił: „Tym, których spowiadam, daję lekkie pokuty, dlatego resztę pokuty muszę za nich odprawić sam”. Czynił to, przede wszystkim, modląc się jeszcze długo w nocy.
Jeżeli chodzi o rozgrzeszenie, to niekiedy pojawiał się zarzut zbyt łatwego jego udzielania. W odpowiedzi, o. Leopold żartobliwie mówił: „Panie, przebacz mi, że za dużo wybaczyłem, ale to Ty dałeś mi taki zły przykład”.
Dodajmy, że po spotkaniu z franciszkaninem wyspowiadani już wierni doświadczali pocieszenia, umocnienia i pełni Bożego pokoju. Nic więc dziwnego, że ciągnęli do niego katolicy z całych Włoch i ze wszystkich grup społecznych: od arystokracji i biskupów po robotników. Przywiązani byli do niego szczególnie Padewczycy, którym udało się go zatrzymać wtedy, gdy dostał polecenie przeniesienia się z ich miasta do Fiume. I właśnie w Padwie o. Leopold zmarł po ciężkiej chorobie – nowotworze przełyku. Nowotwór ten nie przeszkodził mu w wyspowiadaniu w dniu śmierci (30 lipca 1942 r.) jeszcze 50 kapłanów.
2 maja 1976 r. nasz bohater został beatyfikowany, a datę jego wspomnienia wyznaczono właśnie na 30 lipca. Kanonizacja odbyła się 16 października 1983 r. Datę wspomnienia zmieniono wtedy na dzień jego urodzin – 12 maja.