Walki byków to w Ekwadorze rozrywka numer dwa po piłce nożnej. Na całym świecie krwawą ucztę nierównej walki torreadora z bykiem większą miłością darzą tylko Hiszpanie i Portugalczycy
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Nie, tym razem nie będę zgrywał mądrzejszego niż jestem. Przyznam się otwarcie. Zupełnie nie znam zasad tej „gry”. Wiem jedynie, że chodzi o to, aby zabić. To najważniejsza reguła. Ale wszystkie te pozostałe niuanse?… Ile punktów jest za pełen obrót z dzikim zwierzem pod pacha, a ile za przebiegnięcie bestii pod różową flagą, ile za… Nie, tego już nie wiem. Od czego jednak są widzowie-kompani siedzący obok? Trzeba korzystać z okazji, ile się da.
– Jak byk jest dzielny i się łatwo nie poddaje, darują mu życie – siedzący w rzędzie poniżej mężczyzna w białym sombrero na głowie sam z siebie tłumaczy mi podstawowe zasady. No, proszę… Nie musiałem nawet pytać.
– Ale jak to? – ciągnę nieporadnie temat.
– To jasne. Jego upór jest znakiem, że ma dobre geny. Nie poddaje się. Dzielne zwierzę. Takiego się nie zabija. Żal.
– A jak ten tu teraz… – pytam wskazując na stojące przy bandzie zwierzę, które ewidentnie nie ma ochoty na nierówną walkę z oczekującym go torreadorem. – Jak tak stoi i nie atakuje, co wtedy?
– On i tak zginie. Jak dalej nie będzie atakował, zaraz wymienią go na innego. A tego przeznaczą na mięso.
Słuchając takich historii wcale nie dziwi mnie napięcie pod stadionem. Kilkuset ludzi z flagami i banerami głośno manifestuje swoją dezaprobatę wobec tego, co dzieje się w tej chwili na głównej scenie. Troszkę mi głupio. Niezręcznie. Nie jestem bowiem po żadnej ze stron. Byłoby mi o to nawet trudno – dopiero przecież uczę się zasad.
Wiem jednak jedno. Pisząc o corridzie, warto zmienić na chwilę sposób i schematy myślenia. Tego naszego, tradycyjnego, osadzonego w słowiańskich realiach. Tutaj bowiem, w Ekwadorze, ludzie na corridzie są często wręcz wychowywani. Dla nich to jedna z głównych rozrywek. Jak dla nas pójście do kina.
Quito. Północna część dzielnicy Inaquito. Plaza de Toros. Trybuny są już szczelnie wypełnione. Krew buzuje. Delikatne, acz przyjemne poddenerwowanie. Roztargnienie. Nie wiem, czy to przez zbliżający się moment przekroczenia bram stadionu, czy może raczej efekt kuso ubranych dziewcząt, które zagadują każdego nowo przybyłego do okołostadionowego miasteczka rozrywki i reklamy. Urocze, śniade latynoski rozdają foldery z programem dzisiejszych zawodów. Co tu ukrywać, to głównie męska rozrywka. A organizatorzy dobrze wiedzą, jak zwabić kolejnych klientów.
Od kolejnych śniadych piękności otrzymuję coraz to kolejne podarunki-promocje. Jest próbka szamponu do włosów. Jest jakieś pudełeczko z niespodzianką. A ponadto przede wszystkim masa ulotek. Biorę bez opamiętania wszystko, co mi wręczają hostessy. Nie umiem odmawiać. Po pokonaniu tego kilkunastometrowego szpaleru dziewcząt od promocji wchodzę na stadion obładowany masą papierków. Do śmietnika raczej tego nie upchnę. Jest już pełen.
To co odbywa się przed wejściem to jednak zaledwie preludium tego, co czeka nas w środku. Wszyscy mężczyźni w obowiązkowych sombrero. Dżinsy ze skórzanym paskiem zapiętym na gigantyczną, pozłacaną klamrę. Większość w kowbojkach. Panie z modnymi parasolkami. Stylowe sukienki. Ciemne okulary. Wachlarze przy twarzach. Rewia latynoskiej mody. Zewsząd słychać muzykę. Festynowa atmosfera zabawy. I nie przeszkadza, że mamy akurat środek tygodnia. Większość z tu obecnych zrobiła sobie po prostu przedłużony lunch. Czy też, nieco dłuższą sjestę. Bez obaw. W całym Quito nie ma szefa, który nie wybaczyłby swemu pracownikowi urwania się na corridę. Tym bardziej tę dzisiejszą, uświetniającą tydzień obchodów rocznicy niepodległości miasta.
To trzeba napisać wprost. Walki byków to w Ekwadorze rozrywka numer dwa po piłce nożnej. Na całym świecie krwawą ucztę nierównej walki torreadora z bykiem większą miłością darzą tylko Hiszpanie i Portugalczycy. Zresztą, na dzisiejszej corridzie wystąpią właśnie zawodnicy z tych trzech państw. Wśród nich numer cztery w światowym rankingu. Dla mnie to i tak bez różnicy. Nadal nic nie rozumiem z reguł tej gry.
– W Portugalii nie zabijają byków na scenie. To podstawowa różnica między ekwadorską i hiszpańską wersją corridy, a tą z Portugalii – tłumaczy dalej mój świeżo poznany kompan z trybun.
– Rozumem więc, że dziś będę oglądał śmierć?
– Tak. Gdy byk nie będzie miał już sił, sędzia zawodów podchodzi do zwierza i podcina mu rdzeń kręgowy przy karku. To szybka egzekucja.
„Viva Quito!” – naszą rozmowę przerwa głośny męski ryk z góry trybun. Po chwili radosne „Viva!” powtarza reszta stadionu. Mamy dziś komplet. Jest grubo ponad 13 tysięcy widzów. A bilety do najtańszych nie należą. Od porannych godzin na Plaza de Toros ustawiały się kolejki do kas, by nabyć najlepsze miejscówki. U kasjerów po 25 USD. U koników już po 50 USD.
Po uroczystej defiladzie głównych aktorów widowiska, rozpoczynają się walki. Osobiście szybko się nudzę. Torreadorzy i tak muszą wygrać. Byki zaś przegrać. Nawet w sytuacji, gdy zwalą konia z nóg, a dumny torreador zostanie zagoniony do narożnika, zaraz wbiegają pomocnicy, by odpędzić zwierzę. Próżna chwała. Pozostanie mu tylko głośne „Viva toro!” słyszalne gdzieś z górnej części trybuny. To chyba ten sam głos, co poprzednio. A po śmierci zwierza owacja. Dziwne to nieco. Jaki sens ma taka rywalizacja?
– Widzisz, przyjacielu… – zaczyna mój kompan. – Ten walczący byk symbolizuje nasze życie. A właściwie nas w życiu. My też się miotamy prowokowani przez pokusy tego świata (symbolizowane w walce przez różową płachtę torreadora). A na koniec i tak umieramy. Ten byk jest niczym bohater. Zdycha w glorii.
Przyznam, ze naprawdę próbuję zrozumieć te logikę. Jak dla mnie nieco pokrętną. Staram się wejść w ten świat. Ale póki co bez skutku. Pewnie dlatego, że nadal spędziłem w Quito za mało czasu. Ale przynajmniej spróbowałem.