Jako pierwsi w historii pokonali zachodnią ścianę Siula Grande. Joe Simpson podczas zejścia paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Lubimy takie historie. Historie, gdy dwóch mężczyzn staje wobec dramatycznego wyboru chwili. Gdy przychodzi przesławne „sprawdzam”. Inspirujemy się takimi historiami. Czytam o nich w książkach, w gazetach. Oglądamy wzruszające sceny ekranizowane w wysokobudżetowych produkcjach. Na całe szczęście znaczna część wcale nie pochodzi z fantazji bujnej wyobraźni zdolnych pisarzy czy reżyserów. Te scenariusze często napisało samo życie. Część z tych historii wydarzyła się naprawdę. I dziś o jednej z nich.
Wędrowałem niegdyś po peruwiańskim paśmie Cordillera Huayhuash. Przepięknie ośnieżonym paśmie Andów Środkowych. Z wybitnymi Yerupajá i Siula Grande. To było już jakiś czas temu. Gdy ktoś pyta mnie po latach, czemu ze wszystkich – równie pięknych przecież – pasm Andów wybrałem akurat to, odpowiadam zupełnie naturalnie. Prawdopodobnie nigdy nie usłyszałbym o tym paśmie, gdyby nie pewna historia. Zasłyszana dużo wcześniej. Przygoda, która – patrząc po ludzku – nie miała prawa się wydarzyć. Zdarzenie, dzięki któremu jego bohater stał się sławny. Trzeba jednak przyznać, że jak mało który na ową sławę zasłużył. Człowiek ten nazywa się Joe Simpson.
Czytaj także:
“Tata był zwyczajnym człowiekiem”. Wywiad z synem Desmonda Dossa, bohatera “Przełęczy ocalonych”
A sytuacja, którą przeżył, miała miejsce w 1985 roku właśnie tutaj, w peruwiańskiej Cordillera Huayhuash. Wraz ze swoim wspinaczkowym partnerem, Simonem Yatesem, stanęli na szczycie majestatycznej Siula Grande, pokonując jako pierwsi w historii jej zachodnią ścianę. Jest triumf, duma, są łzy radości. A potem już tylko gorzej. Podczas zejścia Joe paskudnie łamie nogę – piszczel dosłownie wbija się w kość udową. To dla niego w zasadzie wyrok śmierci. Ranny wspinacz poleca Simonowi iść dalej bez niego. Jest świadom, że dalsza wspólna próba zejścia skończy się tragicznie nie tylko dla niego, ale i dla partnera.
I tu dzieje się coś niezwykłego. W tym momencie w sercu Simon ma miejsce zdarzenie, dzięki któremu powstaną potem książki, filmy. Decyzja, która stanie się motywacją dla przyszłych pokoleń mężczyzn. Simon decyduje się zostać. Nie odchodzi. Rozpoczyna się bezprecedensowa w dziejach światowego andynizmu próba przeprowadzenia jednoosobowej akcji ratunkowej. Simon postanawia spuszczać Joego na linie. Ten za każdym razem ma wygrzebywać sobie stanowisko asekuracyjne i tam czekać na kolegę. I tak raz za razem. Pech nie opuszcza jednak alpinistów. W czasie jednego z takich spuszczeń Joe ponownie spada z urwiska i zawisa w powietrzu. Bez szans nawet na dotknięcie ściany.
Obu dzieli w tym momencie gigantyczny lodowy nawis. Pozbawieni kontaktu, bez świadomości, co się stało, zastygli w bezruchu. Z napiętą liną, na końcu której z jednej strony bezradny ranny, a z drugiej – zrozpaczony i coraz szybciej słabnący bohaterski przyjaciel. Decyzja może być tylko jedna. I jest bez porównania trudniejsza od tej poprzedniej. Bez porównania.
Simon odcina linę. Joe spada.
Opatrzność nie pozwoliła jednak tego dnia umrzeć Joemu. Wpada do lodowej szczeliny. Przeżywa. Pozbawiony wszelkich środków do życia, ulokowany na lodowej półce jednej ze ścian wielkiej szczeliny, jest właściwie skazany na śmierć. Po kilkudziesięciu próbach wydostania się postanawia popełnić samobójstwo. Spuszcza się na linie tak nisko, jak tylko to możliwe i… odnajduje wyjście na zewnątrz.
Po wyjściu na powierzchnię rozpoczyna walkę z czasem. Simon już szykuje się do opuszczenia feralnego obozowiska. Spala rzeczy przyjaciela. Jest święcie przekonany, że ten już dawno nie żyje. Targają nim wyrzuty sumienia. Tymczasem Joe wciąż walczy. Wpierw czołga się po lodowcu, bo złamana noga nie nadaje się zupełnie do niczego. Następnie wpada na pomysł, żeby obwiązać sobie chorą kończynę karimatą i w ten sposób, wspierając się na kijach, wlecze się dalej. Pozbawiony wody, jedzenia, lecz nie nadziei. Dzięki nieprawdopodobnej wręcz woli życia dociera do obozowiska w noc, po której Simon planował je opuścić.
Uwielbiam tę postać. Prawdziwy facet. Z krwi i kości. Nie poddający się. Z niezwykłą pasją życia. Wolą walki. W zestawieniu z tym wyczynem każde z tych słów staje się wyblakłe i komiczne.
Ale w tym wszystkim lubię nieśmiało spoglądać na bohatera drugiego planu. Na Simona. Tego, który podjął dwie niezwykle kluczowe decyzje. Najpierw, by zostać przy przyjacielu i poświęcić wszystko, co jest w stanie, aby uratować mu życie. A gdy staje przed wyborem: giniemy obaj albo tylko jeden, rozrywany sprzecznymi uczuciami nie waha się, aby odciąć linę.
Czytaj także:
Słabość, cierpienie i śmierć. Prawda, która uwalnia męskość
Nie mam zamiaru nikogo tu oceniać. To zresztą bardzo łatwo się robi z punktu bezpiecznego mieszkania, ładnej pogody za oknem i wizji ekranu monitora przed nami. Oceny postępowań zostawiam komuś innemu. Dla mnie ta historia to przede wszystkim realna wizja dwóch fantastycznych męskich światów. Jednego: opowiadającego o męskim umiłowaniu życia. I drugiego: o podejmowaniu realnych wyborów w warunkach, w jakich przychodzi nam się znajdować.
Myślę sobie, że Najlepszy Reżyser Świata być może celowo dopuścił do tej historii. A następnie dał nam poznać jej konsekwencje. Widocznie ma nas czegoś nauczyć.