„Klasyczna definicja drogi duchowej mówi o jej trzech etapach. Są to: oczyszczenie, oświecenie i zjednoczenie. To jest elementarz duchowości” – mówi krajowy koordynator Ruchu Odnowy Kontemplacyjnej.„Najczęściej przychodzą do mnie osoby, które mówią: Ojcze, ze mną jest chyba coś nie tak, ja w ogóle nie czuję Boga. Uśmiecham się wtedy w duchu i myślę sobie: No, wreszcie możemy zacząć rozmawiać. Bo ktoś, kto znajdzie się w tym miejscu, stawia zupełnie inne pytania. Zaczyna się droga, która jest drogą transformacji, wewnętrznej przemiany serca” – mówi o. Wojciech Drążek ze Zgromadzenia Misjonarzy z Mariannhill, krajowy koordynator Ruchu Odnowy Kontemplacyjnej i tłumacz książki o. Thomasa Keatinga „Otwarty umysł – otwarte serce”, z którym rozmawia Marcin Styczeń.
Marcin Styczeń: Czym dla ojca jest modlitwa? I jak zmieniało się ojca rozumienie modlitwy?
O. Wojciech Drążek: Na wprowadzeniu do modlitwy głębi, które prowadzę, często porównuję rozwój relacji z Bogiem do rozwoju relacji międzyludzkich. Poznanie drugiego człowieka i Boga rozpoczynamy zawsze od faktów, od podstawowych informacji na jego temat. Tak też było ze mną. Najpierw dowiedziałem się o Panu Bogu na zewnątrz. Chodziłem na lekcje religii, uczyłem się prawd wiary i różnych modlitw. To mi jednak nie wystarczało. Zacząłem szukać Boga na własną rękę, regularnie czytałem Pismo Święte.
Czytaj także:
Jedno słowo kontemplacji. Czym jest medytacja chrześcijańska?
Po jakimś czasie i tego było za mało. Dlatego zaangażowałem się w ruch oazowy. To był dla mnie i wielu ludzi z mojego pokolenia przełom, bo tam zachęcano nas do tego, aby z Bogiem rozmawiać jak z drugą osobą, która jest co prawda niewidoczna, ale realna. Dowiedziałem się, że nie muszę używać wyuczonych słów, tylko mogę się posługiwać swoimi własnymi.
Od tego momentu zaczynała się przyjaźń z Jezusem. Doskonale wyrażała ją piosenka z tamtego okresu „Jezus jest mym przyjacielem”. I myślę, że na tym etapie, w wieku nastoletnim, było to cenne doświadczenie.
Ale w życiu dorosłym to nie wystarcza. Znam ludzi, którzy mimo tego doświadczenia odeszli z Kościoła lub stracili wiarę…
Etap tak zwanej przyjaźni z Bogiem charakteryzuje się tym, że ludzie są dla siebie wsparciem. Wspólna, spontaniczna, głośna modlitwa jest tym, co mocno spaja wspólnoty. Do tego dochodzą charyzmaty, które są pięknym i radosnym doświadczeniem, ale jest w nich też jakiś element uzależniający. Dlatego ludzie, którzy raz czy drugi czegoś takiego doświadczą, bardzo mocno pragną do tego wracać.
Mam tu na myśli na przykład „spoczynek w Duchu Świętym”, podczas którego człowiek doświadcza takiego pokoju, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Jeśli tego typu duchowe przeżycia są traktowane jak początek drogi, taki serdeczny całus od Pana Boga zapraszający do bardzo głębokiej relacji, to wszystko jest OK.
Gorzej, gdy ciągle oglądamy się za tymi duchowymi cukierkami… Opowiadał mi jeden karmelita, że sam był członkiem takiej charyzmatycznej wspólnoty. Po jednej z modlitw wstawienniczych pewna dziewczyna czuła realną obecność Boga. To napełniło ją wielkim szczęściem i wiarą. Ale po kliku tygodniach przyszła na spotkanie w depresji i z głębokim żalem, że nie czuje już Boga. I wtedy grupa zaproponowała, że się nad nią pomodli. Poczucie Bożej obecności wróciło, ku uciesze wszystkich. Ale ów karmelita z dzisiejszej perspektywy ocenia to doświadczenie negatywnie, ponieważ nie pozwolono tej dziewczynie na dojrzałość, na przeżycie ciemnej nocy. Zamiast tego dano jej cukierka.
Trzeba wielkiej mądrości kapłanów i liderów wspólnot charyzmatycznych, aby w momentach kryzysu powiedzieć, że Pan Bóg się nie obraził, ale zaprasza do głębszej relacji, która wiedzie dalej niż tylko emocjonalnie odczuwalne spotkanie. Bóg zabiera słodycze, dokładnie tak, jak robi to mądra mama dziecku. Bo czas na coś konkretnego. I to „coś konkretnego” może już tak słodkie nie jest, ale na pewno jest przemieniające.
Czytaj także:
Spoczynek w duchu? „Dlaczego Bóg miałby wyłączać działanie naszego rozumu?”
Czy modlitwa głębi, której ojciec naucza, jest szansą na wejście w duchową dojrzałość?
Jest zaproszeniem do świadomego podjęcia drogi duchowej. Oznacza to, że nie oglądam się już na zewnętrzne doświadczenia, ale szukam tego, co św. Jan od Krzyża nazywał czystą wiarą. Modlitwa głębi właśnie do niej prowadzi.
Czym więc jest modlitwa głębi?
Jest to praktyczna odpowiedź dla osób, które już zrozumiały, że chcą czegoś więcej. Najczęściej przychodzą do mnie i mówią: Ojcze, ze mną jest chyba coś nie tak, ja w ogóle nie czuję Boga. Uśmiecham się wtedy w duchu i myślę sobie: No, wreszcie możemy zacząć rozmawiać. Bo osoba, która w tym miejscu się znajdzie, stawia zupełnie inne pytania. Zaczyna się droga, która jest drogą transformacji, wewnętrznej przemiany serca.
Klasyczna definicja drogi duchowej mówi o jej trzech etapach, są to: oczyszczenie, oświecenie i zjednoczenie. To jest elementarz duchowości. Aby te etapy przejść, potrzeba regularnej codziennej praktyki, która wiedzie poza słowa. Nie walczę wtedy ze słowami, z uczuciami czy myślami, ale idę dalej niż one.
Powiedzmy wobec tego, jak taka praktyka wygląda. Poproszę o krótkie wprowadzenie do modlitwy głębi.
Sama praktyka wydaje się jedną z najprostszych. Ale tu ważne zastrzeżenie. Modlitwa głębi nabiera sensu dla tych, którzy odczuwają jej głęboką wewnętrzną potrzebę. Jeśli już takie pragnienie w sercu jest, wystarczy przez dwadzieścia minut podtrzymać wewnętrzną intencję całkowitego oddania się Bogu i całkowitej zgody na to, że przez ten czas tylko On działa, a ja nie robię nic. Wydaje się proste, ale w praktyce okazuje się bardzo trudne.
Intencja, o której ojciec mówi, to nie to samo, co modlitwa w jakiejś intencji?
Ojciec Thomas Keating używa słowa intencja w znaczeniu postawy wewnętrznej wobec Boga. Jest to postawa zgody na Jego obecność, ale nie na zewnątrz, tylko we mnie. Jest to odkrycie, że Bóg mieszka we mnie, że – jak pisał św. Paweł – jestem świątynią Boga. Ta postawa zgody jest czymś więcej niż tylko przyzwoleniem.
Czytaj także:
Ks. Krzysztof Ołdakowski SJ: Wiara bez emocji będzie duchową sklerozą
W języku angielskim jest takie słowo „consent”, które można by przetłumaczyć w zasadzie jako „współzgodę”. Czyli nie tyle się zgadzam, ile wpisuję się w wyrażoną przez Boga zgodę. Doskonale oddaje to postawa Matki Bożej „fiat”, czy postawa Jezusa w Ogrójcu „nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”. Wtedy dokonuje się niesamowity proces: Bóg i jego łaska przemienia mnie od środka.
To w skrócie brzmi pięknie. Ale przecież, gdy tylko siadamy w milczeniu, to w naszej głowie pojawiają się tysiące myśli i uczuć, które wyrywają nas z tego poczucia Bożej obecności. Jak sobie z tym radzić?
Na to pytanie odpowiada druga część praktyki modlitwy głębi. Potrzebne nam jest święte słowo, które jest symbolem naszej zgody na trwanie w Bożej obecności. np. amen, fiat, Jezus. To słowo wypowiadamy wewnętrznie na początku modlitwy, a później zgadzamy się na wszystko, co przychodzi, pozwalamy myślom i uczuciom przepływać, nie trzymamy się ich kurczowo.
Nie jest to łatwe, bo one bywają atrakcyjne. Więc kiedy uświadomimy sobie, że straciliśmy obecność, wracamy do naszego świętego słowa. I tak przez dwadzieścia minut.
To może nas kosztować sporo energii.
Absolutnie nie. Modlitwa głębi nie polega na wysiłku, tylko na odpuszczaniu wszystkiego. Jest piękne angielskie wyrażenie „let it go”, czyli dosłownie „pozwól temu odejść”. Modlitwa głębi jest ciągłym powrotem do tej postawy. Nawet jeśli coś mnie zaabsorbuje, pozwalam temu odejść.
Skoro nie ma żadnego wysiłku, to jak dokonuje się oczyszczenie, czyli pierwszy etap tej drogi?
Ojciec Thomas Keating nazywa ten pierwszy okres „Bożą terapią”. Bóg uzdrawia w nas przestrzenie, do których z naszego poziomu świadomości w ogóle nie mamy dostępu. Myślę tu o wszystkich traumatycznych doświadczeniach, które zepchnęliśmy do nieświadomości, i które czynią nas niewolnikami niezdolnymi do miłości.
Nie ma ryzyka, że na powierzchnię świadomości wypłyną rzeczy, z którymi nie będziemy mogli sobie poradzić?
Bóg jest doskonałym terapeutą. Jego działanie jest bardzo czułe i wrażliwe. Uzdrowienie następuje powoli. To nie jest charyzmatyczne uzdrowienie, które ma siłę pioruna, ale bywa, że szybko znika.
Nie brzmi to zachęcająco, ponieważ żyjemy w świecie fast-foodów. Chcemy natychmiastowych efektów.
Zawsze odpowiadam, że po drodze duchowej idzie się dwiema nogami. Jedną nogą jest cierpliwość, a drugą jest wierność. Nie ma dróg na skróty. Na tej linii Pendolino też nie kursuje. Więc jeśli jest w kimś prawdziwa tęsknota za Bogiem, dzień za dniem będzie wiernie i w ogromnej prostocie oddawał się Bogu i Jego terapii.
Czytaj także:
Jak modlitwa kontemplacyjna pozwoliła mi odnaleźć spokój