Prawdziwym krokiem milowym było to, że siedząc obok siebie tego sierpniowego dnia na ławce w parku, stworzyliśmy listę pod nieco populistycznym tytułem: „By żyło się lepiej”.
Gdy poznałam mojego przyszłego męża, od razu mi się spodobał. Pamiętam, że świetnie nam się gadało na rejsie, co przerodziło się w wymianę coraz dłuższej korespondencji. Pierwszy wypad do kina i na kawę. Szalone bicie serca na dźwięk przychodzącej wiadomości, motyle w brzuchu podczas długich rozmów do białego rana, a potem jeszcze i tak dodatkowe SMS-y lub maile, bo zapomniało się dopowiedzieć czegoś bardzo ważnego.
Zupełnie jednak nie pamiętam, kiedy to wszystko minęło. Przecież nie nagle, nie gwałtownie, a jednak zupełnie tym zaskoczeni, dwa lata po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu.
Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Zakochanie jakby zwiędło, powoli ustępując miejsca delikatnej rutynie, swobodzie, może też przyzwyczajeniu? Na dodatek wszystko to zbiegło się w czasie z dość stresującym i pełnym napięcia okresem mojej rekrutacji na studia oraz operacji rekonstrukcji więzadeł kolanowych mojego lubego.
Oboje byliśmy nerwowi i czuliśmy, że coś się między nami psuje, coś wypala. Coraz częściej byliśmy na siebie zirytowani i zmęczeni swoim towarzystwem, zarazem nie wiedząc, co się właściwie dzieje i czemu jest tak kiepsko. Kulminacyjnym momentem okazała się telefoniczna rozmowa. Padło kilka gorzkich słów przerywanych pełnymi napięcia minutami ciszy. W końcu mając dość takiego dziwnego stanu, konfrontacyjnym tonem zapytałam:
– To powiedz mi szczerze, czy ty w ogóle mnie jeszcze kochasz?
– Nie wiem – padła niespodziewana i zdecydowanie nieprawidłowa odpowiedź.
– To lepiej się zastanów, bo póki tego nie wiesz, nie ma sensu byśmy byli nadal parą. Cześć! – gwałtownie się rozłączyłam.
Po czym poszłam płakać przez pół nocy w poduszkę mojego starszego brata. Dramat na miarę współczesnej powieści Jane Austen.
Uniosłam się dumą, ale kierowały mną nie tylko emocje. Z całą pewnością twierdzę, że póki nie jesteśmy małżeństwem, mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek zastanawiać się i analizować, czy rzeczywiście chcemy wiązać się z tym człowiekiem na całe życie.
Związek – tak czy nie?
Jest jednak różnica w ocenianiu „potencjału przyszłego małżonka”, a tym, czy w ogóle chcemy być w związku. Jeśli mamy wątpliwości przez dłuższy czas, rozstanie może okazać się bardzo pomocne. Pozwala nabrać dystansu i zweryfikować swoje przywiązanie. Jeśli strata boli i żałujesz – masz jasność. Jeśli trochę szkoda, ale właściwie jest dobrze – też masz jasność.
Niepewne tak, to pewne nie – tę złotą zasadę odkryłam co prawda dużo później, ale w większości przypadków się doskonale sprawdza.
Nie minęły dwa tygodnie, gdy zadzwonił chłopak marnotrawny z prośbą o spotkanie. Urażona duma co prawda nadal nieco bolała, ale wrodzona ciekawość zwyciężyła. Spotkaliśmy się i wysłuchałam przeprosin. Ale nie one, choć istotne, były najważniejsze.
By żyło się lepiej
Prawdziwym krokiem milowym było to, że siedząc obok siebie tego sierpniowego dnia na ławce w parku, stworzyliśmy listę pod nieco populistycznym tytułem: „By żyło się lepiej”. Każde z nas miało prawo i zdobyło się na odwagę, by szczerze powiedzieć o tym, co nas boli, drażni lub po prostu co chcemy zmienić. By po czasie nie zniekształcić i nie zapomnieć o tym, spisaliśmy wszystko na kartce, dodając jeszcze dla równowagi rubrykę, co jest super i za co chcemy sobie podziękować.
Uważam, że to był prawdziwy przełom w naszej relacji i najlepsza szansa, jaka mogła nam się na tamtym etapie przytrafić. Mam wrażenie, że właśnie wtedy na tej ławce zaczęła się nasza wspólna droga do małżeństwa – decyzja, że będziemy okazywać sobie miłość i to tak, jak potrzebuje tego druga strona, a nie tak, jak nam się wydaje, że jest dobrze. Tak naprawdę dopiero od tego momentu zaczęliśmy świadomie budować relację miedzy nami, a nie tylko w niej tkwić, niesieni na coraz słabszej fali zakochania minionych miesięcy. Które zresztą wróciło w nowym wymiarze, gdy zaczęliśmy widzieć, jak druga strona stara się i wprowadza ustalenia w czyn.
Rozstanie w naszym przypadku okazało się początkiem dużo głębszej i lepszej relacji. Gdyby jednak potoczyło się inaczej i zakończyło naszą znajomość definitywnie? Też byłoby zmianą na lepsze. Może oznaczałoby początek poszukiwań innej osoby, z którą zbudowalibyśmy szczęśliwszy niż wówczas nasz związek? Może nie, lecz na pewno było lepszym rozwiązaniem niż tkwienie w niezrozumieniu i tracenie nawzajem swojego czasu złudzeniem relacji.
Teraz, gdy jesteśmy małżeństwem, burzliwe rozstanie nie wchodzi w grę. Mimo to czasem rozstajemy się na dwa tygodnie – tym razem jednak nie duchowo, emocjonalnie, ale fizycznie, zazwyczaj z powodów służbowych. I choć nie lubię, gdy oddzielne wyjazdy się przedłużają, tęsknota, jaką po niej mamy ku sobie, jest drogocenna. Od czasu do czasu można też „rozstać się” i w małżeństwie, by móc na nowo uświadomić sobie, co nas naprawdę łączy.