Jakakolwiek zmiana pozycji ciała skutkująca odsłonięciem skrawka skóry to jednoczesny wyrok na przymusowy, acz naturalny peeling.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Rzeczywiście jest gorąco. Istny upał. W normalnych warunkach z pewnością stwierdziłbym, że wiejący w tej chwili wiatr to istne ocalenie. Ale, ale… Ten sam wiatr, niosący ukojenie i delikatną świeżość, niesie ze sobą coś jeszcze. I wciska nam to coś w każdy zaułek bezbronnego ciała.
Piach. Mikroskopijne granulki białego pyłu. Frunące z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Jakakolwiek zmiana pozycji ciała skutkująca odsłonięciem skrawka skóry to jednoczesny wyrok na przymusowy, acz naturalny peeling. Dla nieprzyzwyczajonego mężczyzny przyjemność – umówmy się – dość wątpliwa.
Czytaj także:
Wietnam: Ha Long to raj dla wielbicieli piękna
To chyba koniec drogi. Czyżbyśmy dojechali? Asfalt skończył się już jakiś czas temu. Od pewnego czasu jechaliśmy już wyłącznie ubitym gruntem. Ale jechaliśmy. Tutaj grunt się kończy. Z nim jakakolwiek imitacja dalszej drogi. Nic. To Mhamid – ostatni przysiółek marokańskiej cywilizacji.
Przed nami jak okiem sięgnąć: bezkresna toń pustki. Pustynia, pustynia, pustynia. Lubię takie nieskomplikowane obrazy. Nie wymagają od mojego mózgu nazbyt głębokiej analizy. Pozwalają mu odpocząć. I chłonąć.
Oto przed nami setki tysięcy hektarów pustki. Bezkresnej pustyni. Wystarczy rzut okna na mapę. Gdyby po minięciu kamienistej hamady wejść na to piaszczyste pustkowie i kierować się cały czas na wschód, szlibyśmy tak i szli w piachu przez dokładnie… 3828 km.
Dopiero po przebyciu takiego odcinka trafilibyśmy wreszcie na jakikolwiek większy teren zielony. Dopiero tutaj coś by się zmieniło w otaczającym nas krajobrazie. Dotarlibyśmy bowiem do… doliny Dolnego Nilu.
Czytaj także:
Malta – dzięki św. Pawłowi nie ma tu jadowitych żmij
To jednak niemal po drugiej stronie afrykańskiego kontynentu. Póki co mamy przed sobą południowomarokańską mieścinę Mhamid. Bramę do Sahary. Światowego fenomenu natury. Gigantycznej, największej na świecie pustyni. Zjawiska, którego w tak ogromnej skali nie znajdziemy nigdzie indziej na globie.
Mimowolnie z czasem powstanie w naszej głowie pytanie: jak z Mhamidu dostać się na piaszczystą pustkę? Drogi tu przecież już nie uświadczysz. Wokoło nas jedynie kamienista hamada. Tu nie ma innej opcji: trzeba wynająć jeepa z napędem 4×4. Tutejsi mieszkańcy naprędce dodadzą jeszcze: „Samochód samochodem, ale potrzebujecie jeszcze przewodnika”.
Czytaj także:
Wakacje 2017: co zabrać, a co lepiej zostawić. Praktyczny poradnik
Coś w tym jest. Samotna jazda na azymut w tym spowitym piachem świecie może wydać się czymś banalnie prostym. Czy jednak aby na pewno?
– Bez przewodnika nie ma mowy, abyśmy wam wypożyczyli auto – słychać zza biurka pana obsługującego wypożyczalnię samochodów.
– Ale mamy mapę…
– Nie szkodzi. To nie jest miasteczko z ulicami i rondami. Chcecie samochód, bierzecie przewodnika. Układ jest prosty.
Uprzejmy pan zapomniał dodać, że ten przewodnik zwykle nie jest sam. W samochodzie czeka zazwyczaj dwóch ludzi. Jeden będzie prowadził. A drugi… Cóż… Zajmie się rozkładaniem na desce rozdzielczej tajemniczych ziół. W przerwach zaś przelewaniem pewnego płynu z większej butelki do mniejszych. Jest ramadan. W teorii praktykujący wyznawcy Koranu powinni dziś nie brać nic do ust. Żadnego posiłku, ani wody. Aż do zachodu słońca. O piciu alkoholu i paleniu zioła (którego posiadanie w Maroko jest zabronione) nawet nie wspominając. Cóż… U nas w Wielki Piątek także są tacy, co upijają się do nieprzytomności.
Czytaj także:
Szukasz wymarzonych wakacji? Inspiracją może być… kazanie!
Jazda w takim gronie musi zlecieć szybko. Po kilku godzinach dotrzemy wreszcie do otuliny Sahary. Stoi tu kilka domków. A w nich kilkoro ludzi. Zwykle wychodzą na spotkanie. To znajomi naszych „wesołków” z samochodu. Pomogą z bagażami. Dzisiaj bowiem ich dom będzie naszą noclegownią. Będziemy mieszkać u potomków Berbeciów – „Ludzi Pustyni”. Tych samych, którzy byli tutaj jeszcze przed arabskim napływem.
Tuż obok domu widać niewielką oazę. W cieniu kilku palem stoi studnia. To koniec atrakcji. Nie ma tu nic więcej. Dokoła nas prawdziwa dzikość. Rzeczywistość pustyni. Fascynacja miesza się z przerażeniem. Strach wobec egzotycznego z czymś, co każe iść przed siebie. To pewnie właśnie to, co pcha podróżników dalej, i dalej. Za kolejny meander dziko wijącej się rzeki w dżungli. Za ośnieżony stożek mrocznego wulkanu. Wreszcie, za kolejną wydmę.
Bo przecież za którąś z kolei musi być jakaś oaza. Jakaś zmiana monotonnego krajobrazu. Coś innego. Co wreszcie pozwoli odpocząć zmęczonym oczom od nieustannego widoku sinopomarańczowego piachu. Kto by pomyślał? 3828 km. Daleko.
Czytaj także:
Niewidomy idzie na siedmiotysięcznik!