Kolejne odcinki sagi „Piraci z Karaibów” są jak zjazd ze zjeżdżalni w aquaparku – trochę emocji, trochę śmiechu i nie wiadomo, co się właściwie wydarzyło.Wszystkie odcinki serii obejrzałam po to, żeby dotrzymać towarzystwa synowi. Po wielekroć, nie oszczędzono mi bowiem licznych domowych powtórek. Mimo to nadal nie wiem, o co właściwie chodzi w którejkolwiek z kolejnych fabuł, i nie bardzo rozumiem fenomenalną popularność cyklu. Syn – pytany, czy rozumie, w czym rzecz – przewracał oczami, wzdychał i rozpoczynał wyjaśnienia „że wtedy on…” i „że wiesz…”. Nie pomagało. Mamy więc piąty odcinek serii, syn w międzyczasie wyhodował wąsy, a ja dalej trwam w nieświadomości. I oczywiście, w bezrozumnej nadziei na przełom, wybrałam się z nim na „Zemstę Salazara”.
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara
Oryginalny podtytuł brzmi wprawdzie „Dead Men Tell No Tales” – martwi milczą. To znana angielska fraza o tych, którzy na pewno nie zdradzą już żadnego sekretu. Ale zemsta jest, owszem, a w każdym razie jest jej pragnienie – jeden z najprostszych i najpotężniejszych wehikułów fabularnych.
Jest i Salazar: hiszpański kapitan, zapamiętały wróg piractwa, także pośmiertnie, bo poznajemy go już jako upiora, wynurzającego się z otchłani wraz z potwornym okrętem. Salazara podżega ku czynom okrutnym nie tylko dawny zew praworządności, ale i żądza zemsty właśnie. Obiektem tejże ma stać się kapitan piratów, Jack Sparrow, który sprowadził na Salazara i jego załogę tę śmierć-nie śmierć, wieczną mękę na dnie oceanu. Żeby ocaleć, Jack Sparrow musi zdobyć mityczny Trójząb Posejdona.
Nieprawdopodobne, choć w ramach magicznej konwencji omalże wiarygodne zdarzenia dzieją się w zawrotnym tempie, logika chwieje się wesoło niczym pirat na drewnianej nodze, i tak sobie płyniemy po cudnych manowcach mórz południowych. Mam jednak wrażenie, że po czwartej części, której scenariusz i realizacja budziła przemożne skojarzenie z niezbyt skomplikowaną grą komputerową, nowi twórcy nabrali w płuca świeżego powietrza. Nie żeby się nim jakoś specjalnie zachłysnęli, sequel ma swoje prawa, ale i nie męczą widza zanadto. Pojawia się też nawet – nieobecny dotąd w serii – cień jakiejś głębszej refleksji, kiedy jedna z bardziej odrażających postaci zdobywa się na gest miłości ostatecznej – ojciec, który właśnie poznał swoją dorosłą córkę, poświęca życie, żeby ją ocalić.
Film dla miłośników piractwa
Jak małe dziecko nabrałam się natomiast znów na zachwycające efekty specjalne. Od początku serii nie mogę oprzeć się myśli, że ktoś z ekipy twórców na wstępie prac rzucił cytat z „Burzy” Szekspira: „Ojca morskie tulą fale; z kości jego są korale, perła lśni, gdzie oko było…”, który uruchomił nieprawdopodobną machinę wyobraźni. Ci, którzy mieszkają w głębinach, mają twarze i ubrania obrośnięte muszlami, są przerażającymi półludźmi-półośmiornicami, półkrabami, albo w ogóle jest ich pół, bo morska woda zniweczyła częściowo ich ciała. W każdej kolejnej odsłonie serii kolejne upiory są niepowtarzalne, a ich pośmiertne zniekształcenia zawsze uzasadnione: statek Salazara płonął przed zatonięciem, więc załoga wynurza się spod wody w części spopielała. Tak, wiem – komputerowe chwyty z XXII wieku czynią możliwym niemożliwe, ale czym byłyby bez ludzkiej wyobraźni?
Gwiazdorska obsada – w tym Paul McCartney, którego nie poznacie, jak zawsze przepaskudnie ucharakteryzowany i jak zawsze wspaniały Geoffrey Rush, komputerowo odmłodzony Johnny Depp, Orlando Bloom, już nie jako smukły młodzieniec, a w roli Salazara Javier Bardem – to oczywiście te miłe oku perełki, ale na role rodem z Bergmana czy Felliniego nikt chyba nie oczekuje i słusznie.
Nic więcej i nic mniej. Dwie godziny w klimatyzowanym kinie podczas upałów to rzecz warta rozważenia. Nie nastawiając się na jakieś szczególne olśnienia, można dotrzymać towarzystwa młodym miłośnikom piractwa, a później porozmawiać z nimi – na przykład o sile wyobraźni, o buntowaniu się, zemście, poświęceniu. Albo o rozrywce – co to takiego jest i jakimi prawami się rządzi.
Read more:
Najtańsza skuteczna terapia małżeńska? Wspólne oglądanie filmów!