Wyłączyłam internet na kilka dni. Całkowicie. W telefonie, laptopie. I co? Świat się nie zawalił, praca poczekała, a ja nareszcie odpoczęłam. Co jeszcze dał mi internetowy detoks?Chciałam sprawdzić, czy mój stosunek do sieci i mediów społecznościowych jest zdrowy – mam smartfony (niestety dwa) przylepione do dłoni nawet w sypialni czy łazience. Z jednej strony test, z drugiej survival. Powód? Byłam zmęczona. Powiadomienia o nowej wiadomości, komentarzu czy polubieniu na stronach związanych z pracą, doprowadzały mnie do pasji. Czasem chciałam rzucić telefonem w ścianę. Musiałam powiedzieć „stop”.
Efekty? Nie odnotowałam objawów odstawienia, za to zauważyłam co najmniej kilka korzyści. Warto je sobie uświadomić, zwłaszcza w Światowy Dzień Bez Telefonu Komórkowego.
Bez telefonu i internetu?! Za to tu i teraz
Będąc cały czas online, tak naprawdę nigdy nie jesteś obecny tu i teraz. Mając pod ręką smartfona, który co chwilę powiadamia cię o szalenie interesujących sprawach – wydarzeniach, fotografiach znajomych, opiniach mądrych osób, automatycznie przekierowujesz na nie swoje zainteresowanie. Możesz ciałem być obecny przy mężu czy dziecku, ale myślami jesteś zupełnie gdzieś indziej.
Internetowy reset pozwolił mi być całą sobą z mężem i synkiem – skupić na nich moją uwagę w sposób maksymalny. Sprawy znajomych przestały mnie zajmować, nie emocjonowałam się czyimś odkryciem czy kontrowersyjną opinią. Warto wyłączyć zainteresowanie życiem innych, by bez przeszkód zainteresować się sobą i bliskimi.
Jestem offline. Nie myślę o niczym
Nieustanne powiadomienia rozpalają wyobraźnię, emocjonują myśli. Nawet kiedy nie pracuję, wciąż myślę o tym, co powinnam zrobić, jak mogłabym zrobić to jeszcze lepiej, ciekawiej, etc. Zapomniałam już, jak to jest nie myśleć o niczym.
Odcięcie sieci nauczyło mnie na nowo kontemplowania chwili czy zachwycania się widokami za szybą samochodu. Próbowałam zrozumieć język radosnych popiskiwań synka z tylnego siedzenia. Mogłam pogadać z mężem o wszystkim i niczym, poczytać zaległe lektury – w końcu kilkaset kilometrów w samochodzie to kilka godzin, które do tej pory uciekały mi przez palce na scrollowaniu tablic serwisów społecznościowych.
Prawdziwy relaks
Media społecznościowe i internet są nieodłączną częścią mojej (i pewnie nie tylko mojej) pracy. Coraz więcej zawodów wymaga nieustannego bycia online, wiele spraw organizujemy zdalnie. To powoduje, że w pewnym sensie jesteśmy cały czas w pracy, bo to ona – w postaci migającego ekranu jedzie z nami na kajaki, chodzi po górskich szlakach czy wygrzewa się na plaży.
Kiedy w weekend otrzymywałam wiadomości na Facebooku od znajomych, z którymi współpracuję, mechanicznie na nie odpowiadałam. To sprawiało, że cały czas byłam w pracy. Niby miałam weekend, niby odpoczywałam, ale przecież trochę jednak pracowałam. W efekcie nie odpoczęłam na 100%, co po dłuższym czasie może prowadzić do frustracji (twojej i bliskich), że wciąż jesteś w pracy.
Czytaj także:
Grzechy z internetu
Bez telefonu = bez sztucznych pragnień
Przyznaję – media społecznościowe kreują wiele moich potrzeb. Sztucznych potrzeb. Znajomy rekomenduje świetną książkę, przyjaciółka odkryła genialne miejsce na weekend, a ulubiona blogerka poleca cudowną maseczkę do twarzy. Kiedy widzę coś interesującego u znajomych, zapisuję to w głowie, sprawdzam w necie, robię zakładkę. W konsekwencji mam niezliczoną ilość nabytych w ten sposób książek albo gadżetów, z których nie korzystam. I jeszcze więcej wykreowanych sztucznie potrzeb.
Wyłączenie sieci (najlepiej regularnie) pozwala wyjść z zaklętego kręgu konsumpcyjnych pragnień. A jeśli zapomniałam o czymś, co chciałam sprawdzić czy koniecznie „musiałam mieć”…? – to znaczy, że nie było to aż takie ważne i potrzebne.
Wyłącz social media. Bądź sobą!
Media społecznościowe nakręcają potrzebę nieustannego udowadniania czegoś – pokazywania, że robimy coś megaważnego, bierzemy udział w niezwykle rozwijających projektach, mamy dobę wypełnioną po brzegi wyłącznie inspirującymi, rozwijającymi doświadczeniami (bardziej inspirującymi niż smażenie naleśników na śniadanie dla dzieci). Mamy dziwne przekonanie, że to kogoś obchodzi.
Zawiodę cię. Nie, nie obchodzi. Może to brutalne, ale tak właśnie jest. Twoje dokonania nie interesują znacznego odsetka twoich znajomych, a hojne lajkowanie zdjęć nie świadczy o tym, że ktoś się o ciebie troszczy. Odcięcie od sieci to wysłanie na głodówkę naszej wewnętrznej pychy, którą nakręca kreowanie swojego idealnego „ja” i idealnego życia w necie. Jakże wyzwalające jest doświadczenie zjedzenia świetnego śniadania bez konieczności uprzedniego sfotografowania go czy zrobienie kilku ujęć zwiedzanych miejsc bez myślenia o tym, które będzie najlepsze na Instagram!
Czytaj także:
Pierwszy taki eksperyment w Polsce: tydzień bez internetu
REALni bliscy
Internetowy detoks pozwolił mi zobaczyć, kto jest dla mnie kimś więcej niż „znajomym” na fejsie. Pokazał ludzi, którzy zauważyli kilkudniowe zniknięcie i napisali SMS z serdecznym, a jednocześnie jakże przepełnionym troską pytaniem: „jak się masz?”. Po prostu.
Cyfrowy detoks zwiększa apetyt na życie
Długi weekend bez internetu pokazał mi, może to banalne, ale… da się żyć bez sieci. A co więcej, jest to całkiem fajne życie! Nie bez powodu w pędzącym świecie coraz modniejsze stają się wszelkie ruchy slow. Potrzeba nam zwolnienia w przeładowanym treścią świecie, a zdrowa dieta internetowa ma tu znaczenie kluczowe.
Kilka dni bez sieci oduczyło mnie złego nawyku zerkania w telefon w wolnej (w domyśle – bezproduktywnej) chwili, co robiłam notorycznie – mimochodem, nad patelnią ze wspomnianymi naleśnikami, bo przecież trzeba być efektywnym, każdą chwilę wykorzystywać na maksa, multitasking etc. Nauczyło mnie też sprawdzania tylko tych treści i informacji, które naprawdę mają dla mnie znaczenie.
Internetowy detoks sprawił, że nabrałam apetytu na więcej. Jeśli w weekendy nie będę odpowiadała na wiadomości, a przy moim nazwisku nie będzie się paliła zielona lampka dostępu, to będzie to znaczyło, że możemy się złapać w realu!
Czytaj także:
Cud zwykłej rozmowy