Gdyby nie czujność pielęgniarek, dociekliwość lekarki i dobre wyposażenie szpitala…
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Doskonale pamiętam mój ostatni poród. Gdyby nie czujne pielęgniarki, roztropna lekarka i dobrze przystosowana sala, mogłabym go nie przeżyć – tak jak Lauren Bloomstein, pielęgniarka noworodkowa, która zmarła w szpitalu, w którym pracowała. ProPublica napisała o niej obszerny artykuł alarmując, że liczba kobiet, które umierają w czasie porodu w USA niepokojąco rośnie.
W 35-sekundowym wideo Lauren trzyma córkę na klatce piersiowej, dotykając jej policzka wyćwiczonym gestem. Hailey jest zawinięta w szpitalną pastelową flanelę. Przygląda się twarzy swojej mamy, jakby próbowała zrozumieć tajemnicę, która nigdy nie będzie rozwiązana. Personel krząta się w tle dyskretnie – jak ludzie, którzy są przekonani, że wszystko poszło w porządku.
A potem Lauren spogląda prosto w kamerę. Jej oczy są pełne łez.
20 godzin później nie żyje.
https://www.facebook.com/propublica/videos/10155393693814445/
Życie za życie?
Historia śmierci Lauren powinna nas przerazić, ponieważ zarówno ona (noworodkowa pielęgniarka), jak i jej mąż (chirurg ortopedyczny) nie tylko wiedzieli, że coś jest nie tak, ale byli nawet świadomi, że chodzi o stan przedrzucawkowy. Niemniej jednak, byli bezradni wobec uporczywego zaniedbania personelu w szpitalu, w którym Lauren pracowała: pielęgniarki i lekarze nie monitorowali jej odpowiednio, a także odmówili wzięcia na poważnie jej bólu i obaw męża.
Czytaj także:
Poród między ikoną, kanapą i telewizorem, czyli niezwykły Dom Narodzin
Mogli ją ocalić. Ta myśl często mnie nawiedza, ponieważ gdyby nie seria szczęśliwych zbiegów okoliczności w ostatniej chwili, moje życie mogło się skończyć tak samo, jak Lauren.
Planowałam poród w domu narodzin, kilka przecznic od szpitala. Wcześniej miałam już cztery nieskomplikowane ciąże i porody – zarówno noworodki, jak i ja, byliśmy zdrowi. Ale miałam też w ostatnim szpitalu traumatyczne doświadczenie i dlatego bałam się rodzić w jakimkolwiek szpitalu ponownie.
Potrzebny mądry lekarz
Na szczęście półtora tygodnia przed terminem pediatra powiedziała mi, że ma poważne obawy dotyczące mojego porodu poza szpitalem. Były na tyle mocne, że dokonała niewielkiego cudu i znalazła lekarkę-położnika, która nie tylko chciała się ze mną spotkać w tym samym dniu, ale przyjęła mnie jako pacjentkę w 38. tygodniu.
Lekarka była współczująca i imponująco dokładna – odpowiedziała na wszystkie moje pytania i obawy, obiecując, że będzie mnie wspierać w szpitalu. A co najważniejsze, chciała poznać wszystkie szczegóły dotyczące każdego z wcześniejszych porodów, krok po kroku, przez poszczególne etapy, żeby (jak to ujęła), „nie było żadnych niespodzianek”.
Podczas rekonstrukcji szczegółów przypomniałam sobie, że po poprzednich porodach krwawiłam więcej niż normalnie. Ale krwawienia szybko zostały wstrzymane, dlatego myślałam, że to nic wielkiego.
Lekarka zadzwoniła do szpitala i poleciła im zanotować w mojej karcie, żeby wyposażyły salę porodową w pitocin oraz inny lek, którego – jak zapewniła – prawdopodobnie nie będziemy potrzebować. Wolała być jednak zabezpieczona niż potem żałować.
Czytaj także:
Jakie prawa mam na porodówce?
Ważna każda informacja
Oprócz lekarki i męża, także pielęgniarki zostały dobrze poinformowane o moich doświadczeniach z przeszłości, dlatego były szczególnie uważne. Kiedy więc wspomniałam, że czuje się nieco dziwnie 20 minut po urodzeniu dziecka, odeszły od monitorów i przyszły mnie obejrzeć. Kiedy nie potrafiłam wyjaśnić, co miałam na myśli mówiąc „dziwnie”, przebadały mnie od stóp do głów: miałam krwotok.
Nie zadziałał pitocin, ani nawet drugi lek, przez co zaczęłam tracić świadomość. Pamiętam jak przez mgłę głośny alarm, podawanie kodów, przerażenie pielęgniarek spowodowane tym, że lek nie zadziałał, wpadnięcie mojej lekarki do pokoju i to, jak pielęgniarki pomagały jej w myciu się do operacji.
W końcu powstrzymała krwotok wykorzystując balon Bakri, niedawny wynalazek o wysokiej skuteczności, który nie jest jednak szeroko używany. Pielęgniarki mówiły mi, jakie miałam szczęście, unikając nagłej histerektomii, więc wiedziałam, że było poważnie. Ale tak naprawdę zdałam sobie z tego sprawę dopiero następnego poranka, gdy pediatra przyszła zbadać dziecko.
„Gdybyś poszła do domu narodzin, już byś nie żyła”, powiedziała mi szczerze. „Nawet w szpitalu jest to szczęśliwy wynik”.
Opieka okołoporodowa i statystyki
Miała rację. Podczas gdy śmiertelność noworodków jest teraz w najniższym punkcie w historii i wskaźniki spadły w pozostałej części rozwiniętego świata, śmiertelność matek w USA stopniowo wzrasta od 14 lat. Wiele czynników na to wpływa: bieda, otyłość, brak dostępu do opieki zdrowotnej, późny wiek rodzącej…
Niedawne analizy CDC wykazały, że 60 proc. macierzyńskich śmierci było możliwe do uniknięcia.
Ujmijmy to w kontekście: kobiety w Stanach Zjednoczonych umierają z powodu komplikacji podczas ciąży czy porodu trzy razy częściej niż kobiety z Kanady i sześć razy częściej niż mieszkanki Skandynawii. Także zdecydowanie częściej niż Polski. Jak mówi w wywiadzie dla Dziennika Polskiego dr Marek Kowalski, dyrektor Szpitala Ginekologiczno-Położniczego „Ujastek” w Krakowie: „Jeszcze kilkanaście lat temu nie do rzadkości należały pacjentki, dla których poród był pierwszym od 9 miesięcy kontaktem z lekarzem. Dziś takich przypadków nie mamy”.
Czytaj także:
10 zdjęć kobiet, które właśnie urodziły. Tak wygląda prawdziwa radość z bycia mamą
Od 50 lat amerykańska społeczność zdrowia publicznego skupia się na niemowlętach – na zredukowaniu wad wrodzonych i liczby przedwczesnych porodów; na poprawie wyników każdego wcześniaka. Ale ta koncentracja odbywa się kosztem wysokiego ryzyka powikłań zdrowia matek, jak wyszczególnia artykuł ProPublica.
Mary D’Alton, przewodnicząca OB-GYN z Columbia University Medical Center, podsumowuje macierzyńsko-płodowe szkolenie medyczne w USA w przerażających słowach: „Było kilkoro uczestników, którzy kończyli macierzyńsko-płodowe szkolenie medyczne, nie będąc nawet na oddziale porodowym”.
Czy jesteśmy w takim razie całkowicie zdane na łaskę szczęścia i okoliczności? Sytuacja powoli poprawia się w niektórych stanach, ale kobiety przecież rodzą każdego dnia.
Moje doświadczenie pozwala mi wierzyć, że istnieją sposoby, którymi oczekujący rodzice mogą poprawić standardy opieki podczas porodu.
Po pierwsze, znajdź zaufanego położnika.
Moja była wyjątkowa – znalazła czas, żeby wszystko ze mną przedyskutować, a jej uważność na szczegóły uratowała mi życie. Jeśli lekarz cię ponagla i nie odpowiada na pytania lub nie słucha uważnie, znajdź kogoś jeszcze. Zapytaj go lub ją o objawy stanu przedrzucawkowego, zakrzepicy żył głębokich, krwotoku czy innych komplikacji, które mogą wystąpić w ciąży i podczas porodu. Zapytaj, kiedy i w jaki sposób wyleczą te objawy. A potem zasięgnij drugiej opinii i porównaj notatki.
Czytaj także:
Pana dziecko to cud! Proszę zrobić zdjęcie!
Po drugie, weź na poważnie swoje własne zdrowie.
Nie wszystkim komplikacjom można zapobiec, ale niektórym tak. Pozostań aktywna, jedz tak zdrowo, jak to tylko możliwe i przygotowuj się do porodu tak samo, jakbyś przygotowywała się do jakiegokolwiek wyczerpującego wyzwania fizycznego.
Po trzecie, poznaj szpital, w którym będziesz rodzić.
Nie tylko się zarejestruj: idź do pielęgniarek i przedstaw się. Zapytaj, czy mają czas porozmawiać z tobą o twoich obawach. Bądź miła i przyjacielska. Wyjaśnij, że wiesz, jak bardzo ich obecność jest niezbędna dla twojego zdrowia i dobrego samopoczucia. Poproś męża, żeby poszedł razem z tobą, abyście oboje mieli znajome twarze, gdy wrócicie na poród.
Możesz się bać, ale nie rozpaczaj. Bycie świadomą ryzyka i pozostanie czujną już stawia cię w lepszej pozycji niż większość mam, które rodzą pierwszy (albo drugi czy trzeci) raz.
Artykuł został opublikowany w angielskiej edycji Aletei.