„Człowiek nie boi się śmierci, ale tego, że nie żył w pełni” – mówi bohater filmu. Tyle, że dla każdego „pełnia życia” oznacza coś innego. Skąd wiadomo, że dobrze wybraliśmy? [Uwaga, tekst zawiera spoilery]
Powiedzmy sobie szczerze – „Jutro będziemy szczęśliwi” Hugo Gélina nie jest komedią nawet w połowie. Z humorem film ma tyle wspólnego, że głównego bohatera gra znany z „Nietykalnych” Omar Sy, a na początku jest kilka scen, podczas których rzeczywiście można uśmiechnąć się pod nosem. I to byłoby na tyle, bo im dalej, tym mniej śmiesznie.
Omar Sy – ojciec na pełen etat
Śmieszna nie jest w ogóle sama koncepcja filmu opierająca się na tym, że młoda i zdesperowana Kristin podrzuca noworodka obcemu facetowi. Nie oszukujmy się, domniemany (bo to wcale nie jest takie oczywiste, o czym później) tatuś to całkiem przypadkowy gość, z którym bohaterka spędziła mniej lub bardziej upojną noc, której efektem jest mała Gloria.
Mam też wątpliwości używając w kontekście matki słowa „bohaterka”, bo jeśli już mowa o Kristin to jest ona raczej czarnym charakterem. Co jest też pewną nowością i odmianą w zwykle stereotypowym filmowym przedstawianiu matek jako tych „dobrych”, które nawet jeśli zachodzą w nieplanowaną ciążę, to raczej stawiają jej czoła. Lepiej lub gorzej. Tu mamy całkowite odwrócenie ról – to nie kobieta musi poradzić sobie z „wpadką”, ale facet. To nie ona musi w jedną chwilę zmienić całe swoje życie, to nie ona musi kombinować, jak ogarnąć sytuację. Ojcem na pełen etat zostaje Samuel.
Read more:
“Jak Bóg da”. Włoska komedia, która zmusza do śmiechu i… myślenia
I nawet przez chwilę ten wątek może być śmieszny. Myślisz sobie, „a, dobrze mu zrobiła! Bo dlaczego niby to zawsze kobiety muszą płacić wysoką cenę, podczas gdy panowie biorą nogi za pas i zwiewają, gdzie pieprz rośnie”. Ale solidarność jajników szybko się kończy, kiedy matka okazuje się być nieczułą, pozbawioną wrażliwości kobietą, która przez osiem (OSIEM!) długich lat nie interesuje się córką. Do licha, mnie zjadłaby ciekawość, czy to dziecko zostawione pod opieką wielkiego, ale średnio odpowiedzialnego gościa, w ogóle żyje!
Zburzony świat
Kristin ma to jednak w nosie, nie odpowiada na kilometry wiadomości od córki (wysyłane na Facebooku przez Samuela), by nagle przypomnieć sobie o dziecku i w jednej chwili zburzyć cały jego, w miarę poukładany świat. Nie patrząc w ogóle na emocje Glorii, Kristin żąda „zwrotu” córki. I w tym miejscu solidarność jajników, z której już dawno został popiół, zaczyna się zamieniać w solidarność z… – ok, nie idźmy tą drogą. Niemniej, Samuel zaczyna budzić wielką sympatię, bo okazuje się, że przez te kilka lat nie tylko świetnie zaopiekował się małą Glorią, ale w dodatku – naprawdę wkręcił się w bycie tatą. I to jakim fajnym!
Nie chodzi już nawet o to, że zorganizował dla małej mieszkanie niczym z disneyowskich produkcji, do którego oboje wracają tanecznym krokiem. Nie chodzi o to, że przymyka oko na nieobecności małej w szkole i zabiera ją na plan filmowy, by pokazać swoją szaloną pracę. Nie chodzi nawet o to, że czasem zachowuje się bardziej jak kumpel, niż ojciec. Samuel serio pokochał dziecko. Gloria nie tylko zmieniła jego świat, ale stała się dla niego całym światem.
Światem, który runął w momencie pojawienia się matki. I tu zaczyna się chyba najboleśniejszy (a dla mnie osobiście najbardziej irytujący wątek) w całym filmie. Dziecko staje się przedmiotem rozgrywki między matką i ojcem, a jednocześnie trofeum w pojedynku na „lepszego” rodzica. Czarnym charakterem jest ponownie matka, która – tracąc wszelkie argumenty po decyzji sądu przyznającej opiekę nad Glorią ojcu – sięga po broń ostateczną i domaga się… wykonania testu na ojcostwo. Kiedy okazuje się, że facet, któremu osiem lat wcześniej podrzuciła dziecko wcale nie jest jego ojcem, naiwnie twierdzi, że tego nie wiedziała. I z tym większą determinacją przystępuje do misji zabrania Glorii do nowego domu.
Dziecko? Może potem!
Jak rozwiązuje się problem? Nie napiszę, bo nie uwierzycie. W filmie jest bowiem co najmniej kilka równie nierealnych wątków (na przykład znalezienie przez Samuela pracy i mieszkania w nowym kraju, przy totalnym braku znajomości języka, w dodatku – w jeden dzień). Tak, wiem, film rządzi się swoimi prawami, posługuje skrótami, abstrakcją i tak dalej, ale Gélina zdecydowanie przesadził.
Dlaczego więc piszę o „Jutro będziemy szczęśliwi”? Bo mimo to, film mi się podobał, a nawet więcej – mocno mną poruszył. Przede wszystkim ze względu na pokazanie zmiany, jaką przynosi pojawienie się dziecka, zwłaszcza jeśli nie jest do dziecko wyczekane, upragnione, „zaplanowane” (piszę w „”, bo nie znoszę tego słowa – w życiu można co najwyżej zaplanować, co będzie następnego dnia na obiad, a to i nie zawsze się sprawdza).
Read more:
Otwartość na życie, czyli małżeństwo na Bożym chilloucie
Dziecko na początku filmowej historii (a nie oszukujmy się, pewnie wiele razy bywa tak w życiu), jest problemem, z którym trzeba sobie jakoś poradzić. Wpadką, ciężarem, przeszkodą. Wymaga definitywnej zmiany, reorganizacji całego życia, ba! – ono wszystko podporządkowuje sobie. To trudne do zaakceptowania, męczące, w końcu nie lubimy, jak ktoś nam włazi z buciorami w życie i próbuje je poukładać po swojemu. Wkrótce jednak okazuje się, że to dziecko staje się nauczycielem życia, wnosi w świat dorosłych tyle emocji, wrażeń, doświadczeń i barw, których nie przyniosłoby nic innego. A przede wszystkim pokazuje, jak się cieszyć życiem i czerpać z niego garściami.
Pełnia życia
I to jest chyba główne przesłanie filmu (o czym pisała też Jolanta Tokarczyk). „Jutro będziemy szczęśliwi” – zdajemy się powtarzać odkładając pewne sprawy na „później”, „innym razem”, „jutro”. A jeśli jutra nie będzie? A jeśli nie zdążymy włożyć na siebie sukienki odkładanej na „specjalną okazję”, przeczytać ważnej książki, spróbować wyjątkowego przysmaku? A jeśli nie zdążymy powiedzieć komuś „kocham”, a komuś innemu „przepraszam”?
Podobnie jest w podejściu do dzieci. Niektórzy wychodzą z założenia, że „przed dzieckiem” trzeba nacieszyć się życiem. I nawet nie chodzi o zrobienie mega kariery, podpisanie intratnego kontraktu, który zapewni środki na resztę życia i objechanie połowy kuli ziemskiej. Chodzi o takie „zwykłe” nacieszenie się chwilą, sobą we dwoje, beztroskim życiem, możliwością decydowania tylko o sobie i robienia – mniej lub bardziej – tego, na co się ma ochotę.
Łatwo się utwierdzić w przekonaniu, że decyzja, którą podjęliśmy jest dobra. W końcu, trzeba brać z życia pełnymi garściami, przecież ono tak szybko przemija. Tymczasem, zjawia się dziecko i pokazuje, że to życie „przed” było pustawe, przewidywalne, a nawet… nudne. Że to dopiero dziecko wnosi się w nie całą feerię barw. „Gloria nauczyła mnie, że człowiek nie boi się śmierci, ale tego, że nie żył w pełni” – mówi na końcu Samuel. Takie filmy, jak „Jutro będziemy szczęśliwi”, burzą utarte schematy, podjęte decyzje i pozostawiają z wieloma pytaniami, na które trudno znaleźć dobrą odpowiedź.