Posmutniał Kraków, Zbyszku, posmutniał nasz świat od Chałup po Tatry, a tak chciałoby się jeszcze z Tobą oglądać świat, zaczynając jak zwykle od Bacha.Czardasz roztańczony dźwiękiem skrzypiec już nigdy nie uniesie tysięcy serc na widowniach koncertowych sal czy plenerowych estrad? Już nigdy nie opowiesz nam o pięknej Izoldzie głosem, który dwie i pół oktawy ogarniał tak lekko, a zarazem porywająco? I nigdy w przerwach koncertowych nie będziesz nas bawił swoim humorem, błyskotliwością, tą cudowną autoironią i tym ciepłem, które sprawiało, że z Tobą uwielbialiśmy być?
Muzyką przesiąknięty, absolutnie w niej rozkochany. Zbigniew Wodecki muzyką naznaczony został zanim przyszedł na świat. Ojciec był muzykiem w Filharmonii Krakowskiej dokąd zabierał często małego Zbyszka, gdy ten już wystarczająco nasłuchał się w domu siostry ćwiczącej na wiolonczeli, czy też wyśpiewującej operetkowe arie.
Szybko okazało się, że jest niezwykle utalentowany, choć nie spotykał się w młodzieńczych latach, z wyrazami podziwu ze strony swoich profesorów. Nie ominęło go nawet wyrzucenie ze szkoły muzycznej. Edukację miał więc utrudnioną, ale trudności przecież nigdy nie omijały geniuszy.
Zdolności wokalne miał wrodzone i zawsze mniej je doceniał od pracy w orkiestrze symfonicznej czy w zespołach kameralnych. To one według niego określały jego pozycję, bo to trzeba było prawdziwie wypracować i wyćwiczyć.
Wprawdzie zwykł mówić z właściwym sobie dystansem do tego co robi, że zdolni ćwiczyć nie muszą, a niezdolni nie powinni, ale wbrew swoim słowom codziennie grał na skrzypcach i na trąbce, bo zawsze był niesamowicie pracowity i ambitny. Dla określenia „pracoholik” był encyklopedycznym przykładem, co szybko procentowało zagarnianiem go przez dyrygentów do swoich orkiestr.
Przez pewien czas ta sama filharmonia, w której bawił się jako mały chłopiec i gdzie godzinami wsłuchiwał się w próby muzyków, stała się jego domem, gdy został etatowym skrzypkiem Krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji.
Kusił go jednak ze skutkiem wiadomym świat rozrywki, do którego wtargnął z całą swoją entuzjastyczną mocą przechodząc przez zespół Anawa Marka Grechuty, Piwnicę pod Baranami i zespół Ewy Demarczyk. Zaśpiewać potrafił wszystko, od „Pszczółki Mai” po trudne partie z oratoriów Włodzimierza Korcza i Jana Kantego Pawluśkiewicza.
Ciepły, uroczy, pokorny wobec świata, sztuki i ludzi. Kochający swoją publiczność i szanujący ją jak mało kto. Ileż to razy, gdy zdarzyło się wspólnie przejść ulicami Krakowa droga dłużyła się w nieskończoność, bo Zbigniew Wodecki nigdy nie odmówił proszony o autograf czy wspólne zdjęcie. W sekundę łapał wspaniały kontakt z każdym bez względu na wiek, płeć czy przekonania.
Zawsze był w drodze. Od Przemyśla po Szczecin, od koncertu na przykład nad jeziorem Wdzydze na Kaszubach z nieogarniętymi tłumami fanów i fanek, po Lublin, gdzie już następnego dnia dawał na estradzie z siebie wszystko, całego siebie. Sam przemierzał setki kilometrów z koncertu na koncert. Z jaką prędkością lepiej nie wspominać-drogówka wie to najlepiej! Po mieście też bywało, że szarżował. Lubił cytować pewnego motorniczego krakowskiego tramwaju, który po lekkiej kolizji z samochodem Zbigniewa wypadł z pojazdu trzymając się za głowę i mówiąc: „Panie Wodecki, a koledzy mnie tak przestrzegali, żebym na pana uważał”.
Tłumaczył później artysta znajomym, że na taką ilość kilometrów jaką zwykł przemierzać, to nie liczący się w sumie przypadek. Był tak zapracowany, że zdarzyło mu się przez przypadek odwołać własny koncert. Zadzwonił do niego menadżer, żeby potwierdzić termin, a Zbigniew spoglądając do swojego zapełnionego koncertami notesu powiedział, że tego dnia jest już zajęty. Jakież było jego zdziwienie, gdy przed tym właśnie koncertem zadzwonił do owego menadżera, by omówić szczegóły, a ten mówi „Panie Zbigniewie, ale przecież dzwoniłem do pana i usłyszałem, że pan wtedy jest zajęty!”. I tak też więc bywało.
A jakim świetnym był konferansjerem podczas swoich koncertów! Godzinami nie schodził ze sceny – grał, śpiewał, prowadził sam cały wieczór z fantazją, wirtuozerią i tym cudownym uśmiechem, którym zarażał.
Lubił też bywać aktorem. Swoje doświadczenie sceniczne przenosił na deski teatru. W Warszawie był oklaskiwany m.in. w „Żołnierzu królowej Madagaskaru”, w krakowskim Teatrze Scena Stu zagrał tytułową rolę w „Sonacie Belzebuba” występując w kilkudziesięciu niezapomnianych spektaklach.
Kochał swoje dzieci, uwielbiał wnuki, którym pozwalał wchodzić sobie na głowę, jak na zakochanego dziadka przystało. Nie miał czasu, dla nich znajdował, choćby w biegu. Tyle jeszcze chciał dla nich i z nimi zrobić. Zagrać z wnuczką na skrzypcach, bo przecież trudno się dziwić, że i najmłodsze pokolenie musiało wchłonąć klimat, jaki roztaczał wokół siebie ich dziadek.
Smutno Zbyszku bez Ciebie, smutny Twój ukochany Kraków, który stracił dużo ze swojego kolorytu. Szybko żyłeś i nazbyt szybko nas zostawiłeś. Ale nad Krakowem, tak jak w nas, dźwięk skrzypiec, trąbki, Twojego głosu będą brzmieć pięknem, które nam ofiarowałeś.