Karolina Sarniewicz: Wiesz, że bardzo mnie zaskoczyłaś swoją decyzją pójścia do zakonu? Kiedy właściwie – i w jakich okolicznościach – pojawił się w tobie taki pomysł?
S. Ewa Zduniak: Moment, kiedy realnie skonfrontowałam się z pytaniem, czy droga zakonna jest dla mnie, nastąpił w pierwszym dniu pielgrzymki do Częstochowy w 2013 r. Ks. kard. Nycz zwrócił się wtedy do nas z prośbą o modlitwę o powołania. Powiedział, że szczególnie potrzeba ich w zakonach żeńskich, bo niektórym z nich grozi wymarcie. Pomyślałam sobie wówczas z lekkim sarkazmem: „Przecież Pan Bóg wie, ile osób jest potrzebnych do służby w zakonie, więc jak może ich brakować?”. Ale w mojej głowie odezwał się na to drugi głos, który dziś nazywam głosem sumienia: „A może to ciebie Pan Bóg do tego powołuje?”.
I ten głos zadziałał na tyle mocno, że zaczęłaś tę opcję poważnie rozważać?
Ja już wcześniej zastanawiałam się, co zrobić ze swoim życiem i miałam przeczucie, że na pielgrzymce znajdę odpowiedź. Zresztą modliłam się o to. Więc po tym incydencie z głosem jeszcze bardziej postanowiłam odpowiedzieć sobie na to pytanie. I kiedy tak szłam, modląc się, przypominałam sobie różne sytuacje z przeszłości, kiedy to zaproszenie do zakonu już było mi przez kogoś przekazywane.
Na przykład?
Z okazji 30. urodzin sprawiłam sobie prezent w postaci spowiedzi z całego życia. Ta spowiedź była dla mnie bardzo ważna. Dostałam wtedy łaskę zrozumienia, jak wiele rzeczy zaniedbałam w swoim życiu chrześcijańskim. Pogodziłam się w całości ze wszystkim, co przeżyłam – niezależnie od tego, jak bardzo mijało się to z moimi oczekiwaniami. Odczułam też skruchę.
Właśnie na tej spowiedzi ksiądz zapytał mnie, czy przypadkiem nie chcę wybrać życia zakonnego. To była ostatnia rzecz, której bym się od niego wtedy spodziewała. Powiedziałam, że nie ma mowy, bo chcę być matką. To były moje wielkie marzenia. Chciałam mieć męża i dużo dzieci. Ksiądz odparł, że przecież siostry też są matkami, czego ja uważnie wysłuchałam, ale nie byłam na tyle otwarta, żeby przyjąć to jako przesłanie dla mnie.
I o wszystkim zapomniałaś?
Po tej spowiedzi zaczęłam się codziennie modlić. Wcześniej tego nie robiłam, bo właściwie nie wiedziałam jak. Nie wyniosłam takich wzorców z domu. A po spowiedzi wzięłam się w garść i zaczęłam. Podjęłam modlitwę o dobrego męża, bo uznałam, że samo marzenie i koncentrowanie się tylko na swoich siłach w tej materii może nie przynieść efektów.
Ale mąż się nie zjawił.
Ale wydarzyło się też coś ważniejszego. Z czasem zauważyłam, że moja modlitwa się zmieniła. Na początku było w niej mnóstwo buntu i stawiania warunków. Ale przez bycie w różnych wspólnotach nasiąknęłam rozumieniem, czym jest chrześcijaństwo – otwieraniem się na wolę Bożą. Zaprzestałam zatem domagania się. Skoro ja już Bogu powiedziałam, czego chcę, to teraz czekam, aż On mi pokaże, jaki ma na mnie pomysł. Zaufałam Mu.
A On ci podczas pielgrzymki zasugerował zakon. Co myślisz: wkurzasz się, boisz, buntujesz? Mówi się przecież, że pragnienia nie są po nic. Że też są dawane przez Boga.
Na pielgrzymce byłam już otwarta na usłyszenie woli Bożej. Niezrozumienie pojawiało się wcześniej – podczas spowiedzi, czy w kilku innych momentach, w których słyszałam propozycje życia zakonnego, ale nie byłam jeszcze gotowa, żeby je przyjąć. To modlitwa otworzyła mnie na to, żeby umieć oddać Bogu swoje największe pragnienia. I gdyby nie modlitwa, myślę, że dalej bym sobie marzyła i nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie. Bóg dobrze wiedział, jak przygotować mnie do przyjęcia jego propozycji.
I nie było w tym bólu, żalu, poczucia straty?
Nie. Ja po prostu poznałam, kim jestem. Kim byłam od zawsze, już w łonie matki. To pragnienie życia zakonnego było we mnie od dawna, ale po prostu je zagłuszałam. W moim otoczeniu nie było osób konsekrowanych. Moja rodzina była religijna raczej z tradycji, nie z przekonania. A żeby zrozumieć swoje powołanie, nie wolno się zatrzymać na chrzcie czy wiedzy z lekcji religii. Nawet, kiedy już jest się w zakonie, trzeba cały czas iść do przodu, żeby je poznawać.
Mówiłaś mi, że będąc o krok od podjęcia tej decyzji, czekałaś na więcej potwierdzeń, a one nie przyszły.
Na pielgrzymce miałam oczekiwania, że ktoś powie mi wprost: idź do zakonu. Poszłam więc do spowiedzi, bo oczekiwałam, że usłyszę to od księdza, ale nic takiego się nie stało. Uświadomiłam sobie jednak, że kiedy czuję to pragnienie, jednocześnie czuję się wolna.
Kiedy człowiek się zakocha, odczuwa przymus: ten i żaden inny. A ja czułam wolność. Że Bóg mówi do mnie: „Ja cię po prostu kocham. Dałem ci życie. Jeśli chcesz, możesz mi je oddać w życiu konsekrowanym. Ale tylko JEŚLI CHCESZ”. To było dla mnie niesamowite. Bóg mnie kocha – i to daje wolność. Wybór należy do mnie.
Przed samym podjęciem tej decyzji miałaś wątpliwości? Było kuszenie na pustyni?
Tak. Po pielgrzymce nie mogłam znaleźć pracy i wmawiałam sobie, że ten mój pomysł na zakon to ucieczka przed problemem. A nawet jeśli sama wiedziałam, że przed niczym nie uciekam, to ciągle martwiłam się, że inni ludzie tak to zinterpretują. Oddałam to jednak Bogu. Ufałam, że On będzie wiedział, co z tymi lękami zrobić.
Wtedy szybko znalazłam pracę i ją podjęłam. Ale kiedy modliłam się nad pomysłem na zakon, wciąż czułam, że to jest opcja, która daje mi radość. To była więc świadoma decyzja, że rezygnuję ze swoich marzeń, żeby służyć Panu Bogu w Zgromadzeniu Franciszkanek Rodziny Maryi.
Istnieje możliwość, żeby minąć się ze swoim powołaniem? Jeśli ktoś się nie modli, może przegapić to, co jest dla niego przeznaczone, czy raczej Bóg do takiej historii nie dopuści?
Bóg wie wszystko, więc powołując wie, co odpowiemy. Jeśli odmówimy, czy naszym powołaniem nie będzie właśnie brak odpowiedzi na powołanie? (śmiech) Na pewno Bóg ma dla każdego plan i trzeba Mu ufać, że jeśli będziemy się modlić, wszystko będzie, jak należy. On to załatwia, my nie musimy nic kontrolować.
Kiedy Bóg mnie powoływał, odczytałam, że w tym powołaniu jest… powołanie. Że to nie jest kwestia jednej decyzji, ale codziennego mówienia Bogu „tak”, bo dla Niego nie ma nic niemożliwego. Wybór konkretnej drogi powołania jest oparty jednocześnie na zaufaniu Bogu, że poprowadzi mnie dobrze; i na własnej, odpowiedzialnej decyzji, która wymaga ode mnie niespoglądania wstecz. Codziennie trzeba sobie o tym przypominać.