O powieści „Gar’Ingavi. Wyspa Szczęśliwa” można było jeszcze niedawno przeczytać na portalu Nowa Fantastyka w serii „Zakurzone arcydzieła”. Pierwsze wydanie ukazało się w 1988 roku, drugie – kilka tygodni temu.„Na Wyspie Szczęśliwej nikt się niczemu zanadto nie dziwił: na tym między innymi polegało szczęście” – historia „Gar’Ingavi…”* zaczyna się od tego tajemniczego zdania. Dalej są fantastyczne istoty i baśniowe krainy, karkołomne przygody bohaterów i ich dylematy, które również dają sporo do myślenia czytelnikowi. Autorką powieści jest katolicka zakonnica klauzurowa – benedyktynka Anna Małgorzata Borkowska.
Joanna Operacz: Jak to się stało, że mniszka napisała powieść fantasy?
s. Anna Borkowska: Od kiedy siebie pamiętam, zawsze układałam jakieś historie. To było dla mnie coś naturalnego. Jak widać, nie przeszło mi nawet w klasztorze.
Jednak kiedy w latach 80. napisałam „Gar’Ingawi”, starsze siostry były trochę przerażone. Dla tamtego pokolenia słowo „powieść” było synonimem słowa „szmira”. Był nawet taki zabawny moment, że kiedy książka była już gotowa, wystraszona ksieni nie wiedziała, co z nią zrobić. Za powieścią wstawił się ówczesny biskup pomocniczy w Chełmie. Przeczytał cały gruby maszynopis i powiedział naszej matce, że nie ma tam nic, co by mogło uchodzić za niestosowne.
Ku mojej uciesze, niecałe czterdzieści lat później kapituła generalna naszej kongregacji zleciła mi napisanie powieści. Tym razem chodziło o beletrystyczną opowieść o reformatorce naszego zakonu, m. Magdalenie Mortęskiej, której proces beatyfikacyjny został wtedy wznowiony.
Jak godzi Siostra powołanie zakonne z pisaniem powieści?
A cóż tu jest niezgodnego? Jestem jako polonistka uczennicą Konrada Górskiego, który uważał, że literatura piękna jest jak filozofia, tylko bardziej przystępna dla ludzi – może stanowić nośnik każdej, choćby najpiękniejszej myśli. Tylko trzeba umieć tę myśl „zasadzić”. Dla Górskiego niesłychanie ważne było odnajdywanie najistotniejszego przesłania książki. Beletrystyka może być rozrywką (i to też nie jest nic złego, o ile oczywiście rozrywka jest w danym momencie dla człowieka czymś dobrym), ale może być również czymś więcej: może przekazywać idee.
Jednak większość moich książek to nie jest beletrystyka, tylko opracowania na temat historii zakonów.
Skąd takie zainteresowania?
Nawet mniszka musi coś robić przez większość dnia (śmiech). To, jaką pracę która z nas podejmuje, zależy od jej przygotowania, możliwości, no i od decyzji przełożonych. Pod koniec nowicjatu zostałam skierowana do pracy historycznej, ponieważ nasza ówczesna ksieni była wyjątkową entuzjastką dziejów. Skoro miała nowicjuszkę, która jako tako potrafiła pisać, wyznaczyła jej to zadanie. I tak już zostało. To zajęcie bardzo mnie wciągnęło i dało mi dużo satysfakcji. Zakony żeńskie to uboczny temat, także w historii Kościoła. Przez całe życie pracowałam więc na archiwaliach – w większości takich, których nikt przede mną nie oglądał.
Po formę fantasy, częściej niż po inne formy, sięgają autorzy wierzący albo przynajmniej tacy, którzy mają konserwatywne poglądy. Najbardziej znane powieści tego nurtu, czyli „Władca pierścieni” i „Narnia” powstały z inspiracji chrześcijańskich. Dlaczego tak się dzieje?
Ja takiego zjawiska nie obserwuję. Jest i taki rodzaj fantasy, do którego aż przykro zajrzeć, jeśli się nie chce zaśmiecać wyobraźni. Mam – czy raczej dawniej miałam – spory kontakt z angielskojęzyczną fantastyką i nie powiedziałabym, że jest w niej więcej chrześcijańskich inspiracji niż w innych powieściach. Wszystko zależy od tego, co dla danego autora jest najważniejsze. Dla Lewisa najważniejsze było spotkanie z Chrystusem, więc musiał Go spotkać nawet w Narni.
To samo dotyczy czytelników. Może pani trafia na takie książki częściej niż na inne, bo ten temat jest dla pani ważny?
Jaki wpływ na na powstanie „Gar’Ingawi” miała ówczesna sytuacja polityczna w Polsce? Pisała ją Siostra w czasie stanu wojennego i kilku recenzentów zauważyło analogie do tamtych wydarzeń.
Nie miała żadnego. Książkę wymyśliłam o wiele dawniej. Główny wpływ miało na mnie Pismo Święte. Np. długa podróż Dżugidów jest jak podróż Izraelitów przez pustynię. Dla mnie ważne było to, jak Bóg i człowiek szukają się nawzajem. Ale oczywiście nie mam nic przeciwko temu, żeby ktoś odczytywał moją powieść w kluczu politycznym.
Książka, którą rzeczywiście pisałam pod wpływem stanu wojennego, to „Bożek templariuszy”. Do tego się przyznaję.
W powieści zaciekawiła mnie postać Ora. Czy to obraz Chrystusa?
Or nie jest równy Nienazwanemu, czyli stworzycielowi, a tylko wydelegowany. Nie da się dokładnie wpakować tej postaci w teologię chrześcijańską. Ale tak – jest jakąś ikoną.
A czym jest czekanie na Ora, które odgrywa tak ważną rolę w życiu ludu Gar’Ingavi? Czy to metafora naszej drogi do wieczności?
To obraz modlitwy.
Czym ona jest dla Siostry?
Nie czynnością w każdym razie, tylko relacją, a więc czymś stałym i wielokształtnym.
W powieści kilka razy pojawia się ciekawy motyw władzy, do której się nikomu nie pali. Czy to pomysł wzięty z życia zakonnego? Potoczne wyobrażenia na temat kobiecych środowisk są zupełnie inne – walka podjazdowa, koterie, ambicje…
Na Wyspie Szczęśliwej stan modlitewny, w którym trwają mieszkańcy, wyklucza zajmowanie się polityką. W zakonach oczywiście wszystko zależy od ludzi, ale niewątpliwie siostra, która poważnie traktuje to, czego w klasztorze przyszła szukać, ma na głowie rzeczy ważniejsze od kariery. Ktoś musi rządzić w klasztorze: organizować jego funkcjonowanie, nadawać kierunek. Jeśli już się poświęci, należy mu się uznanie i szacunek. Ale szukanie kariery w zakonie to kompletna pomyłka.
*A. Borkowska, Gar’Ingawi. Wyspa Szczęśliwa, Zona Zero
Czytaj także:
5 wybitnych naukowców, o których mogłeś nie wiedzieć, że byli katolikami