Wówczas nie było internetu, aby pochwalić się znajomym, jak to było ciężko. Ani telefonów, by przesłać tęskniącej w domu dziewczynie dumne selfie ze szczytu. Byliśmy sami. My i góry.Podobno historia, o której chcę dziś napisać, miała miejsce gdzieś w górach. Nie mam pewności, czy aby na pewno w polskich. Chociaż intuicja podpowiada, że tak. Chyba tak… Historię tę usłyszałem od mojego taty.
Czy to było podczas wspólnego pokonywania tatrzańskiego szlaku? Czy może gdzieś na kamieniu pod potokiem, gdy pałaszowaliśmy śniadanie? A może po prostu w wygodnych fotelach naszego mieszkanka, gdy za oknem plucha i ciemność? Szczerze, nie pamiętam. Ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Najważniejsze jest samo wydarzenie, o którym od niego usłyszałem. A właściwie pewna rozmowa. Posłuchajcie…
Jedna z górskich dolin. Niech będzie, że nasza Dolina Gąsienicowa. W terenowym obniżeniu widać schroniskową chatę. Z komina wylatuje leniwie dym. Wieczorny półmrok. Większość turystów już dawno śpi. Ostatnie objawy życia dostrzec można jeszcze tylko w salce jadalnej. Na parterze. Ale i tutaj ruchy krzątających się za ladą członków obsługi bufetu są jakby coraz rzadsze. Wkrótce zaryglują wejście i wyłączą ostatnie światła. Schronisko zgaśnie. I zaśnie. Nie całe jednak.
W kącie jadalni przy dwóch świeczkach widać cienie kilku postaci. Rozmawiają półszeptem. Raz na jakiś czas ktoś nie wytrzymuje i podnosi głos. Mówi w emocjach. Jest rozentuzjazmowany.
- Nie no! Za zrobienie tej ściany to dałbym sobie nawet palec uciąć! – słychać nieco zachrypnięty od zmęczenia głos.
- Człowieku… Palec? Ja oddałbym całą rękę! – ripostuje oparta o piec postać.
- Panowie, ludzie śpią – uspokaja pozostałych trzeci bohater całej sceny.
- Rękę. Za zrobienie tej „ósemki”? Człowieku…
- No co? Śmiejesz się? Po co mi ręka, skoro byłbym już spełniony w stu procentach?
Atmosfera ewidentnie gęstnieje. Szepty przeradzają się w półgłosy, a te w chrapliwe, przesiąknięte nutką alkoholu, krzykliwe przechwałki. Młodzi mężczyźni rozmawiają o tym, co dla nich ważne. A przynajmniej tutaj. W tym miejscu, gdzie przyjechali. Po chwili co bardziej uważny obserwator naszej scenki zauważy jeszcze jedną postać. Dotychczas nie odezwała się jeszcze ani słowem. Siedzi w pewnej odległości od młodych rozmówców. Zajęta przygotowywaniem swojej herbaty.
- Panie Andrzeju. A pan? – zwraca się po kilku sekundach milczenia właściciel zachrypniętego głosu do naszej milczącej postaci. – Co pan by dał za tę ścianę?
- Ja? – odzywa się wreszcie starszy brodaty jegomość – Ja… Nic bym za nią nie dał.
- … – w schronisku zapada wreszcie tak upragniona przez większość usiłujących zasnąć turystów cisza.
- Chłopcy… – zaczyna tajemniczy jegomość. W życiu jest wiele ważniejszych rzeczy niż wspinaczka. Nie dorabiajcie do niej wyświechtanych teorii. Nie doklejajcie patetycznej maski. Bawcie się nią. Niech wam sprawia przyjemność. A nie, o zgrozo, zabiera ręce.
Tyle historii. Jak usłyszałem od taty, ta piękna i jakże mądra scenka miała miejsce wiele lat temu. A człowiek mówiący tamte słowa już nie żyje. Nazywał się Andrzej Heinrich. Był jednym z najwspanialszych himalaistów w historii. Przypominam sobie tę opowiedzianą mi przez świadka owej rozmowy scenkę tylekroć, ilekroć spotykam się ze obrazem współczesnego taternictwa.
Nie chcę, aby to wybrzmiało nazbyt patetycznie. Oceniająco. Nie, to nie tak. Z każdym jednak rokiem utwierdzam się w niechcianym przekonaniu, że góry i wspinaczka po turniach stają się współcześnie nie tyle sposobem na kontemplację piękna, ile na popisywanie się i leczenie własnych kompleksów. Coś dziwnego się z nami porobiło. Czy to kwestia leczenia naszych męskich niedoskonałości? Czy chęć udowodnienia sobie czegoś, w co sami nie wierzymy? Nie wiem.
Wiem jednak, że kiedyś tak nie było. Uwielbiam przeglądać pożółkłe zdjęcia taterników końca lat 80. Wyruszających w góry w niedoskonałym sprzęcie. Z czystą pokorą wobec ścian. I prawdziwą miłością do gór. Wspinających się nie tyle, by pokazać innym, ile sobie. Nie tyle, by wpisać w rubryczkę magiczne kilka cyfr oznaczających skalę trudności zrobionej drogi, ile by najzwyczajniej w świecie poprzebywać sam na sam z przyrodą. Dziewiczą, bo niedostępną zwykłym turystom.
Wówczas nie było internetu, aby pochwalić się znajomym, jak to było ciężko. Ani telefonów, by przesłać tęskniącej w domu dziewczynie dumne selfie ze szczytu. Byliśmy sami. My i góry. I tyle. Nie potrzeba było już nic udowadniać. W góry wchodziło się dla nich. I dla Boga. Bo tam jakoś zdawało się, że Jego szept słychać nieco wyraźniej.
Dziś też jest słyszalny. Też. Trzeba jednak spróbować udać się w góry gnanym nieco inną motywacją. Wówczas może się uda usłyszeć ten Głos. A warto. Bo jest nadzwyczaj piękny.