Spośród wielu rodzajów cierpienia, odrzucenie jest szczególnie dotkliwe. Jesteśmy wobec niego bezradni. To ono na krzyżu w pewnym momencie gasi wszystkie światła.Dziesięć lat temu w Wielki Czwartek zdiagnozowano u przyjaciela mojego męża złośliwy nowotwór. Otwarto klatkę piersiową i znaleziono rozległy, nieoperowalny guz wrośnięty w osierdzie. Mąż następnego dnia pojechał do niego do szpitala. Gdy wrócił, zapytałam, jak poszła rozmowa. Odparł, że była strasznie trudna, bo nie wiedział, co mówić.
Znali się z Łukaszem od liceum, nasze rodziny także się przyjaźniły. Błyskotliwy, skromny mężczyzna, kochający mąż i wspaniały, mądry tata stanął wobec choroby, która według statystyk dawała bardzo niewielkie szanse na przeżycie.
Na wspólnym wyjeździe dwa lata później, gdy Łukasz wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, po wycieńczającym leczeniu wyzdrowiał, zapytałam, co było dla nich najtrudniejsze w tamtym czasie. Odpowiedź była krótka: osamotnienie.
Nagle urwały się wszystkie telefony i odwiedziny. Poczuliśmy się bardzo wyróżnieni, gdy Łukasz z żoną mówili o wdzięczności za utrzymany przez nas z nimi wtedy kontakt, choć przecież nie zrobiliśmy naprawdę nic nadzwyczajnego – poza odwiedzinami czy wypadami na razem na wieś.
Mówiąc jednak o swojej społecznej izolacji, opowiadali przecież o tym, jak obiektywnie trudno jest towarzyszyć komuś w chwilach najgorszego cierpienia: choroby, życiowych klęsk, doświadczenia straty.
Świat na zewnątrz uznaje, że cierpiący najbardziej potrzebuje świętego spokoju. Problem tylko w tym, że gdy stajemy wobec jakiegoś końca znanego do tej pory świata, w naszym wnętrzu znajdujemy wszystko poza „świętym spokojem”.
To raczej galopada sprzecznych myśli i emocji, od wypierania, przez gniew, do depresji. Ze wszystkiego, co znane i pewne, pozostaje tak naprawdę jedynie Pan Bóg i… drugi człowiek, którego nie wiadomo, jak prosić o pomoc i co mógłby dla nas zrobić – bo cierpiąc, sami nie wiemy. Najczęściej zresztą osoba zmagająca się z bólem nie chce obarczać nim osób trzecich i pierwsza nie zadzwoni do swoich znajomych, by opowiedzieć, jak jest ciężko.
Końcówka Wielkiego Tygodnia to podobny moment: Przyjaciel wchodzi w cierpienie. I to takie, które od strony fizycznej jest niewyobrażalne, a psychicznie – podobnie traumatyczne. Jezus konfrontuje się z kompletnym fiaskiem swojej działalności, z podwójną zdradą – najpierw Judasza, który wybrał swoje krótkowzroczne cele, a potem Piotra, który zanegował wszystko, co Go do tej pory z Jezusem łączyło, prostym: „Nie znam Go”. Na dnie upodlenia, wyrzucony ze świętego miasta, na marginesie „praworządnego” społeczeństwa, staje się kimś, na kogo nie da się patrzeć. Także i my możemy nie wiedzieć, jak się do Niego zbliżyć, gdy wszystko to się dzieje.
Spośród wielu rodzajów cierpienia, odrzucenie jest szczególnie dotkliwe. Jesteśmy wobec niego bezradni. To ono na krzyżu w pewnym momencie gasi wszystkie światła: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”. Jak towarzyszyć Komuś, dla kogo pozornie „nie ma już nadziei”, jakie znaleźć gesty, słowa?
Wszyscy osobiście tych słów i gestów w tym czasie szukamy i intuicyjnie znajdujemy te najlepsze. Mi przychodzą do głowy słowa bardzo proste: „Tak bardzo cierpisz”, „nie bój się”, „wszystko będzie dobrze”, które z czasem upraszczają się jeszcze bardziej, do bycia razem z Nim. Słuchania, jak z trudem oddycha, jak płacze z bólu i bezsilności.
Chyba najważniejsze, by się tym nie przerazić. I podarować Mu właśnie to, czego na drodze kaźni mogło brakować najbardziej: obecności. Kiedy każdy ludzki gest współczucia był tak drogi – dla Niego, Boga, zdanego kompletnie już tylko na to, co z naszych serc możemy Mu podarować.
Słyszałam kiedyś historię, która zapadła we mnie mocno. W obozie wojskowym żołnierz dowiedział się, że na polu walki został ciężko raniony jego przyjaciel. Bez namysłu ruszył w środek piekła, by go odnaleźć i wynieść stamtąd na plecach. Niestety, gdy dotarł z powrotem do obozowiska, okazało się, że jest już za późno, że przyjaciel w czasie tej drogi umarł.
Koledzy zapytali go, czy było warto ryzykować własne życie, skoro jedno już i tak było nie do odratowania. Ten odrzekł im: „Gdy przyszedłem po niego, był jeszcze przytomny. Powiedział mi tylko: „Wiedziałem, że przyjdziesz”.
W ogołoceniu ze wszystkiego, w opuszczeniu tak wielkim, że choćby pies, który zbliża się do stóp, byłby znakiem życzliwości Nieba, On wypowiada do Ciebie biciem swojego łopoczącego ze strachu, gasnącego serca: „Wiedziałem, że przyjdziesz”.