Grzechy popełniamy myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Każdy jest brakiem miłości wobec Boga i bliźniego, czyli chybieniem celu, do którego zostaliśmy stworzeni. Gdy wybieramy inny cel, gdy przedkładamy jakieś inne – mniej lub bardziej pozorne – dobro ponad miłość, mamy do czynienia z grzechem. Dzielimy je na lekkie i ciężkie. Na czym polega ten podział? Jak rozpoznać, czy mój konkretny grzech był lekki, czy ciężki?
Nie znajdziemy nigdzie pełnej, konkretnej listy czynów kwalifikowanych jako grzechy śmiertelne, choć czasem wydaje nam się, że jej istnienie znacznie uprościłoby sprawę. Jest to jednak sposób widzenia, który więcej wspólnego ma z prawem niż z miłością. A przecież grzech jest raną zadaną miłości. Wyobrażacie sobie małżeństwo, które w dniu ślubu wręcza sobie nawzajem listę pod tytułem: „Jeśli zrobisz to, to i tamto, to znaczy, że przestałeś mnie kochać”? Absurd. W miłości pewne rzeczy są lub z czasem – w miarę zbliżania się do siebie – stają się oczywiste.
Podobnie absurdalne jest zastanawianie się: Czy to będzie jeszcze grzech lekki, na który „można sobie pozwolić”, czy już ciężki? To jakby zadać kochanej osobie pytanie: Jeśli na ciebie nawrzeszczę, to będzie ci tylko przykro, czy przestaniesz się do mnie odzywać? Miłość nie stawia tak sprawy, ale zrobi wszystko, by nie ranić tego, kogo kocha.
O grzechu ciężkim mówimy wtedy, gdy w poważnej sprawie całkowicie świadomie i zupełnie dobrowolnie wybieramy coś, co jest przeciwne miłości Boga i bliźniego. Nazywamy go grzechem śmiertelnym, bo zabija miłość.
Poważne sprawy to przede wszystkim te, których dotyczą przykazania. Mamy zresztą pewne intuicyjne wyczucie, które dziedziny naszego życia i związane z nimi działania są kluczowe, a które mają znaczenie daleko mniejsze.
Świadomość polega na tym, że popełniając grzech wiem, że to, co robię, sprzeciwia się przykazaniom. Jeśli zrobiłem coś złego nie wiedząc, że jest to złe, to grzechu nie uznaje się za ciężki. Chyba, że powinienem był to wiedzieć, a ignorancja wynika z mojego własnego zaniedbania.
Dobrowolność czynu to brak jakiegokolwiek przymusu. Stąd łagodniej traktuje się grzechy popełnione pod presją oraz grzechy nałogowe, gdyż nałóg jest formą wewnętrznego przymusu, co nie znaczy oczywiście, że sprawę można tak zostawić. Walczyć należy jednak w pierwszej kolejności z nałogiem, a nie z jego jednostkowymi przejawami.
Grzechem lekkim nazywamy taki, w którym nasza miłość do Boga i człowieka niedomaga, ale nie zostaje zaprzeczona. Grzech powszedni to chwilowe zboczenie z kursu, które jesteśmy w stanie sami skorygować. Ciężki to wypadnięcie poza trasę, po którym ktoś nas musi pozbierać i na nowo wprowadzić na właściwy szlak. To jak różnica między skaleczeniem i śmiertelną raną. Warto jednak pamiętać, że nawet zwykłe skaleczenie, jeśli je zaniedbamy, może z czasem stać się realnym zagrożeniem dla naszego życia.
W pierwszych wiekach kładziono duży nacisk na pozasakramentalne sposoby pojednania z Bogiem i Kościołem. Były i są nimi nadal modlitwa, jałmużna, post i dzieła miłości braterskiej, o czym w kilku miejscach wyraźnie mówi Nowy Testament:
Drogę sakramentalną rezerwowano wówczas dla najpoważniejszych przypadków – morderstwa, cudzołóstwa, publicznego wyparcia się wiary, porzucenia wymagających opieki rodziców lub dzieci. Do sakramentu pojednania można było przystąpić tylko raz w życiu – nieraz po bardzo długim okresie publicznej pokuty. Traktowano go jako ostatnią deskę ratunku dla tych, którzy utracili otrzymane na chrzcie świętym życie łaski.
W ciągu wieków, w praktyce sakramentu pokuty i pojednania zaszły znaczące zmiany, na omawianie których nie ma tu miejsca. W XIII w. Sobór Laterański IV nałożył na wiernych obowiązek dorocznej spowiedzi. Potwierdzają go również aktualny Kodeks Prawa Kanonicznego i Katechizm, choć z dokładnego brzmienia ich zapisów można wnioskować, że dotyczy on tych, którym ciążą grzechy ciężkie. Te bowiem są właściwą materią sakramentalnej spowiedzi.
Normalną drogą gładzenia grzechów lekkich jest praktykowanie chrześcijańskiej miłości, ożywianej uczestnictwem w Eucharystii i przełożonej na język codziennych postaw i działań – pomocy ubogim i potrzebującym, opieki nad chorymi, wyrzeczeń, dzielenia się swoimi dobrami, modlitwy, przebaczenia, rzetelnego spełniania swoich obowiązków.
By właściwie rozpoznawać ciężar naszych grzechów, potrzeba nieustannie kształtować swoje sumienie. Sakramentalna spowiedź może być tu bardzo pomocna, ale nie zastąpi tej pracy. Nieraz bardziej niż pospiesznej spowiedzi potrzebujemy rozmowy duchowej lub uczciwego rachunku sumienia, w którym zadamy sobie pytanie nie tylko o to, co złego zrobiliśmy, ale co powinniśmy robić, aby tego nie powtarzać.
Oczywiście, nie ma nic złego w regularnej spowiedzi, ale trzeba zadać sobie pytanie, czy czasem nie traktujemy jej nieco magicznie: nie lubię, bo nie lubię, ale wyspowiadam się i będzie załatwione.
Tymczasem nie na darmo piątym warunkiem i krokiem tego sakramentu jest zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. A ono – potraktowane poważnie – odsyła nas wprost do konkretu praktykowania miłości na co dzień. Tylko kochając możemy trwać w miłości. Święty Jan nie zostawia nam w tym temacie żadnych złudzeń: „My wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do życia, bo miłujemy braci, kto zaś nie miłuje, trwa w śmierci” (1J 3, 14).
Obejrzyj też co ks. Przemek Kawecki mówi o rozróżnianiu grzechu ciężkiego od lekkiego. ⬇ Około 42 minuty nagrania.