Czyli o tym, jak się zakochałem w pewnej 16-tce, mając 16 lat i… zawaliłem rok w szkole. Jak się zakochuję, to na umór, unoszę się pół metra nad ziemią, a w głowie mam stan ciągłej wiosny. Pierwszy raz zakochałem się w drużynie 16 WDH, drugi raz w mojej żonie. Obie te miłości przetrwały, obie we wczesnym stadium miały dla mnie bolesne konsekwencje, ale… dałem radę i w miłości tej trwam nadal.
Miałem szesnaście lat i ze wszystkim byłem na bakier, z Mamą, Dziadkiem, szkołą, sąsiadami, a nawet sobą. Ponieważ liceum mnie przytłoczyło, a zwłaszcza matematyka (zresztą, do dziś uważam, że to odmiana science fiction) Mama z Dziadkiem podjęła plan awaryjny i postanowili zawezwać korepetytora.
Po tygodniu poszukiwań pojawił się student Politechniki, Marek. Mój korepetytor mozolnie próbował mnie przekonać do funkcji trygonometrycznych, algorytmów, całek i różnej maści walców i ostrosłupów. Była zima 1982 r., student urywał się ze strajków, przychodził i rozjeżdżał mnie matematycznym walcem, a następnie zasiadał nad ciastem i herbatą z Dziadkiem i Mamą.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Historia na dwóch kółkach
W przerwie między polem kwadratu a kątem kąta w kącie powiedział mi o tym, że jest drużynowym 16 WDH im. Zawiszy Czarnego. „Harcerz” – pomyślałem. – „Chodzą w krótkich spodniach, tną ich komary, myją się w jeziorach…”.
Marek Gajdziński, czyli „Szwejk” miał jednak dar przekonywania, bo już dwa miesiące później paradowałem w krótkich spodenkach po Gorcach, przy temperaturze – 4 stopnie.
Tak zaczął się najwspanialszy czas w moim życiu, „Szesnastkowy sen”, który trwał parę lat. Choć zyskałem cudownych przyjaciół i sens mojego młodego życia, to zawaliłem szkołę. Cóż, tak miało być.
A najlepsze jest to, że jak miałbym znowu położyć na szali kolejny rok stracony w szkole i rok w 16 WDH im. Zawiszy Czarnego, wybieram to drugie! Ryzykowne, wszak harcerze powinni temat szkoły mięć ogarnięty, bo to też rodzaj służby, ale u mnie się nie dało, bo wpadłem po uszy, zakochałem się w 16-tce.
Ostrosłupy i pola trójkąta przegrywały z cotygodniowymi biwakami w Puszczy Bolimowskiej, leśnymi rajdami w deszczu na rowerach, nocami na dworcach lub pod gołym niebem albo po stodołach w górach, kąpielami w Rawce w końcu marca, kiedy śnieg leżał na polach.
Pamiętam nasze górskie maratony: wyjazd w piątek na noc do Zakopanego, przebieżka po Tatrach i hop do pociągu i powrót do domu. Czasami wracałem do domu w poniedziałek rano, zamieniałem plecak na torbę i od razu leciałem do szkoły. Jak ja miałem wyciągać X przed nawias, gdy do wtorku spałem na lekcji, a już w czwartek myślałem, gdzie by tu znowu ruszyć?
Pamiętam, że czasem w nocy śniły mi się mapy!
Przede wszystkim jednak wciągnęła mnie służba: w stanie wojennym roznoszenie paczek, Biała Służba przy papieskich pielgrzymkach, warty przy Grobie Piłsudskiego.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Wiadomość z nieba, czyli diabełek… za kołnierzem
Teraz jak o tym myślę, jestem przekonany, że w takiej „intensywności” przeżywana młodość, wypełniona przyjaźnią, spotykaniem ciekawych ludzi i służba jest cenniejsze niż siedzenie w poczciwej nawet budzie…
Byli tacy, co potrafili to połączyć, jednak ja byłem tak oczarowany, że w moim życiu „rozbłysło” coś tak wyjątkowego, że poddałem się temu całkowicie.
Śmieszne, że takie uczucie miałem potem, gdy spotkałem „Osiemnastkę”, która miała na imię Magda i ciągle jest moją żoną…
Fragment Ballady o Szesnastce
sł. Jarosław Kopaczewski
„A ja mam, szesnaście lat,
Nie wiem sam kto serce mi skradł.
Chyba skradła je dziewczyna,
Co niebieskie oczy ma,
A jej imię wciąż wspominam,
Bo szesnastką jest, w Szesnastce jest,
Z Szesnastką jest jak ja”