Czuję jakieś bliżej niezdefiniowane gilgotki przy łydce. Spoglądam w dół, a tam mały psotnik. Czerwona ara postanowiła się przywitać.Współcześnie do regionu Misiones w północno-wschodniej Argentynie jeździ się przede wszystkim dla najwspanialszego kompleksu wodospadowego świata, czyli do Iguazú. W drugiej kolejności warto, będąc tutaj zajrzeć do ruin pojezuickich misji, w których to dzielni Indianie Guarani chwalili swego czasu dobrego Boga i wraz z uczącymi ich rzemiosła księżmi wznosili miasteczka w samym sercu niedostępnej selwy. Te dwa punkty to dziś bez wątpienia swoiste „top-two”, jeśli idzie o ten zakątek argentyńskiej ziemi. Ale będąc tutaj, warto zahaczyć jeszcze o jedną atrakcję…
Idziemy wzdłuż kraty. Zza zielonej ściany lasu już słuchać pohukiwanie. Po kilku minutach spaceru docieramy do wybetonowanego parkingu. Troszkę dziwne. Taki plac w selwie, gdzie każdy metr asfaltu musi być wręcz wyrwany puszczy z gardła? Z drugiej jednak strony, gdyby nie ten plac, dojazd w to miejsce nie zajmowałby 10 minut. A właśnie tyle potrzeba, aby z nadgranicznego brazylijskiego miasteczka Foz do Iguazú dojechać w pobliże wielkich wodospadów. Te jednak zostawmy, póki co po swojej lewej. Tam zajdziemy kiedy indziej. Teraz skierujemy swoje kroki w prawo. Idąc dokładnie przez opustoszały parking. Chyba jest jeszcze za wcześnie. Latynosi lubią pospać.
Podchodzę grzecznie do kasy, aby uiścić 25 reali za wstęp. To równowartość około 30 złotych. Z biletem w dłoni mijam bramę, zostawiając jednocześnie za plecami mój stary, dobrze znany świat. A przed mną…
No właśnie. A przede mną… flamingi. Jak gdyby nigdy nic. Paradujące tuż obok spacerowego chodniczka dla odwiedzających. Nie są ode mnie zupełnie niczym odgrodzone. Pora się przyzwyczaić. Tak dziś po prostu będzie.
Skradamy się dalej. Wąską ścieżką, mającą przypominać tą z selwy (jakby nie było nadal w niej jesteśmy – z tą różnicą, że nad tym jej fragmentem starannie czuwa człowiek, aby się zanadto nie rozrosła) zręcznie mijamy kolejne tabliczki z informacją, co i gdzie mieszka. Jesteśmy bowiem w zoo. Takim ptasim. I naturalnym, bo pozbawionym klatek, czy innych stref odgradzających człowieka od zwierząt. Na tym przede wszystkim zależało twórcom. Aby człowiek wchodząc na teren zoo, faktycznie poczuł się jak w selwie. Jak w ptasim raju.
W pewnej chwili odgarniam przysłaniające mi widoczność gigantyczne liście. I… dłonią natrafiam na klamkę. To naprawdę zabawne. Od razu rzucają się skojarzenia z ulubionej dziecięcej Starej Szafy C.S. Lewisa. Z tą jedną różnicą, że rolę puchowych palt nakreślonych przez Lewisa przejmują tutaj zielone liście i kwiaty. Dopiero, gdy się przyjrzymy dokładniej, dostrzeżemy ledwo widoczną siatkę. Wszystko jasne. To klamka od klatki. Czyli jednak…
Ale klatki nietypowej. Klatki pozwalającej nam przenieść się do kolejnego „dziwnego świata”. Momentalnie czuję, że coś mi tu nie gra. Ewidentnie coś się zmieniło. Czuję jakieś bliżej niezdefiniowane gilgotki przy łydce. Spoglądam w dół, a tam mały psotnik. Czerwona ara postanowiła się przywitać. Idę dalej. Na poręczy drewnianego mostku oczekuje tukan. Zabawny. Jest tak oswojony, że nie czuje najmniejszego nawet lęku przed człowiekiem.
Nad głowami co i rusz przelatuje stado kolorowych papug. Można poganiać kolibra. Od razu uprzedzę – bez szans. W tej samej klatce, co kolibry, harcują gigantyczne motyle. Wszędzie słychać piski. Echo ptasiego świergotu. Krakania. I wreszcie: mocy kolorów świdrujących nam na tle soczystej zieleni. Otwarty park ptaków. I ta beztroska świadomość, że nic nam tutaj nie grozi.
Niebezpieczna selwa pozbawiona swych jadowitych kłów. Łagodna, „ludzka twarz” wiecznie zielonego lasu deszczowego. A właściwe nie. Nie „ludzka”. Raczej „ptasia”. Myślę, że raz na jakiś czas dobrze jest odwiedzić takie miejsce. Nawet jeśli od hałasu nieco rozboli głowa.
Read more:
Chcesz zobaczyć Argentynę bez komercyjnej otoczki? Uwaga! Może być niebezpiecznie!