„Czy święci są po to, aby nas zawstydzać? Tak. Mogą być i po to. Czasem konieczny jest taki zbawczy wstyd, ażeby zobaczyć człowieka w całej prawdzie. Potrzebny jest, ażeby odkryć lub odkryć na nowo właściwą hierarchię wartości. Potrzebny jest nam wszystkim, starym i młodym…”. Bardzo lubię ten fragment homilii św. Jana Pawła II (Tarnów, 1987 r., msza beatyfikacyjna Karoliny Kózkówny).
Te słowa przypominają mi się w zasadzie zawsze wtedy, gdy poznaję sylwetkę kolejnego świętego czy błogosławionego pokazanego w bardzo ludzki sposób. Łatwiej o to w przypadku tych żyjących blisko nas, świętych XX czy XXI wieku. Postęp technologii, gromadzenie i przekazywanie informacji umożliwia nam postrzeganie ich bardziej w kategoriach „takich samych jak my” – co nie umniejsza heroiczności ich cnót i wagi dzieł. Trudno zresztą się dziwić, że do współczesnego człowieka bardziej przemówi Piotr Frassati chodzący po włoskich Alpach z fajką w zębach czy Matka Teresa ocierająca rany chorych sierot w Indiach.
Inaczej jest w przypadku tych wyniesionych na ołtarze przed wiekami. „Oldskulowe” hagiografie często powodują zniechęcenie, wręcz niedowierzanie. Traktujemy je jak legendy i mitologię. A przecież to też byli ludzie z krwi i kości, oczywiście ludzie swoich czasów.
Nikt nie spodziewa się chyba, że średniowieczna księżna paliłaby fajkę, ale kiedy przyjrzeć się bliżej, zachować się trochę jak konserwator zabytków – zeskrobać patynę, usunąć niepotrzebne warstwy werniksu – często można dostrzec niezwykle charakterne postaci, które żyjąc w dzisiejszej rzeczywistości, urzekłyby i swoim działaniem, i radykalizmem.
Taką postacią jest dla mnie święta Jadwiga Śląska, księżna żyjąca w latach 1178-1243. Ze szkoły pamiętam, że była żoną Henryka Brodatego i że większość ich dzieci zmarła. Również, że prowadzili typowy, ascetyczny dwór średniowieczny.
Oddają to zapisy o księżnej, mówiące o jej wielkiej skromności, ale też bardzo zaangażowanej w poprawę życia swoich poddanych. Np. dbała, by urzędnicy nie uciskali kmieci, darowała kary grzywny, a w czasie klęsk, pomimo protestów zarządców, nakazywała rozdawać mięso czy zboże.
A do tego wszystkiego… chodziła boso! Wszystko dlatego, że – jak na radykała przystało – chciała w tym znaku być bliżej otaczających ją przecież bardzo biednych ludzi. No ale przecież była księżną! Czy można winić męża, że się irytował i nawet interweniował u żoninego spowiednika, by wymógł na niej obowiązek noszenia obuwia?
Charakterek Jadwigi cudownie się wtedy objawił – polecenie spowiednika spełniła, nosząc buty… przypięte do paska. Prawda, że od razu żyjąca ponad siedem wieków temu święta staje się nam jakaś bliższa?
A że warto takie rzeczy opowiadać, udowadnia ta historia. Jakiś czas temu pieśniarz i autor tekstów, Marcin Styczeń otrzymał telefon z prośbą o napisanie piosenki o św. Jadwidze. Zgodził się z ochotą, bo od jakiegoś czasu chodziło mu po głowie stworzenie płyty z piosenkami o ważnych dla niego świętych. Niewiele czasu zabrało stworzenie piosenki o królowej Jadwidze, która nad drzwiami swoich komnat kazała umieścić dwie splecione litery M (od imion ewangelicznych sióstr Marii i Marty), jako symbolu harmonijnego połączenia kontemplacji z działalnością praktyczną.
Jakie było jego zdziwienie, kiedy otrzymał odpowiedź, że piosenka co prawda piękna, ale chodziło nie o św. Jadwigę królową, a właśnie o św. Jadwigę Śląską. Tak to święta księżna artystę „zawstydziła”, używając papieskiego sformułowania. Ale piosenka o Jadwidze, co ma buty do paska przypięte, urodziła się równie szybko. Akurat na 750-lecie jej kanonizacji (26 marca).
A oto piosenka: