Gdy byłem brzdącem, rzeczy z logo US były wszędzie w domu: dwa noże, niezbędnik, nici i ten zielony wór.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Dziadek nie dawał sobie tego odebrać, mimo że mama podawała do obiadu normalne noże, dziadek leciał potem do kuchni i łyżką z niezbędnika pałaszował zupę prosto z garnka. Mama tego nie lubiła:
– Wojna była 30 lat temu – mówiła. – To nie okopy. To dom.
Obrazek dziadka Ignalka pochylonego nad garnkiem, wrzucającego kawałki chleba do resztek zupy mam ciągle przed oczami. Nic się nie mogło zmarnować! Drugim przyjacielem dziadka był nóż, też oczywiście z logo US. Niezawodny, zawsze naostrzony, mnie jako wnusia też mocno inspirował.
Jednak najwięcej emocji budził amerykański worek. Zielony, z mocnego materiału, z dużą wytartą sprzączką.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Wiadomość z nieba, czyli diabełek… za kołnierzem
Wszystkie te przedmioty były częścią historii mojego dziadka, śladem jego ścieżki, kiedy tuż po upadku powstania dziadek wraz z innymi oficerami trafił do obozu jenieckiego w Murnau w Bawarii, skąd oswobodzony w 1945 r. przez armię amerykańską, trafił do Włoch, do zgrupowania Armii gen. Pattona.
Tam został dowódcą polskiego oddziału, gdzie do 1947 r. czekał na wojnę z ZSRR.
Kiedy nas przehandlowano w Jałcie, dziadek wrócił do Polski, a wraz z nim przyjechały amerykańskie sprzęty, które potem tak bardzo rozpalały wyobraźnię wnuczka. Wiedziałem, że worek wcześniej należał do amerykańskiego sierżanta Gebhardta, jego nazwisko widniało na materiale.
Gdy byłem chłopcem worek służył mi do zabawy – oczywiście w wojnę, potem w harcerstwie jeździłem z nim na obozy i spływy kajakowe.
Z workiem US Army odwiedzał nas też św. Mikołaj, oczywiście w tej roli również występował dziadek Ignacy. Worek idealnie pasował na prezenty – miało to wymiar nieco ironiczny, św. Mikołaj w PRL-u rozdaje prezenty z worka Made in USA.
Wiele lat po wojnie wór by USA miał jeszcze jedną misję: podryw! Nosząc go w liceum mocno zwiększałem swoje szanse na zainteresowanie koleżankę z mat-fiz lub z biol-chem.
Długowłosy w podartych dżinsach z zielonym kumplem wyglądałem jak hipis-weteran wojny w Wietnamie. Nosiłem w nim jeden zeszyt i ciągle tę samą książkę. Z workiem na plecach przeszedłem też swoją ścieżkę frontową: zostałem w drugiej klasie i nie zdałem matury. W sumie zajęło mi to prawie 6 lat – czyli tyle, ile trwała wojna.
Czytaj także:
Szymon Majewski: Kryptonim „Kanapka dla wnusia”, czyli szkolna misja dziadka Ignasia
Miałem też z workiem swoje bitwy i potyczki, kiedyś na Ursynowie zostałem napadnięty przez bandę dresiarzy, którzy chcieli mnie okraść, mimo że głowę miałem rozciętą to udało się uciec. Z workiem rzecz jasna. Dziadek by mi nie darował.
Sportowi chłopcy nie wiedzieli kogo gonią i że kiedyś będę pisał o worku dziadka do For Her. Wybaczam im.
Najciekawsze jest to, że ze wszystkich amerykańskich sprzętów dziadka przetrwał tylko on – nóż pękł, niezbędnik się zepsuł chyba po 30 latach od wojny.
Wujek Sam wymyślił kawał mocnego płótna!
Kiedy mój syn wziął go ode mnie na jakiś wyjazd poczułem, że kółko się zamknęło, a misja dziadka Ignacego przeszła na kolejne pokolenie.