Czyli, jak zawalczyłem o uśmiech Mamy.„Pan jest niepoważny” – powiedziała kiedyś po jednej z moich audycji radiowych pewna pani. To śmieszne, bo wtedy już rozśmieszałem zawodowo od lat. Skąd to się wzięło?
Rozśmieszanie to była moja strategia, mój sposób na chudość, zeza, krzywe zęby i brak akceptacji, a najważniejsze: sposób na smutek mojej mamy. To była moja misja. O ile w szkole rozśmieszanie pozwalało mi pokonać silniejszych, o tyle w domu rozweselenie mamy stało się priorytetem.
W podstawówce przerastałem wszystkich o głowę i to było fajne, tylko że gdybym przerastał piękny i gibki to tak, a ja wyrastałem chudy i z krzywymi zębami. Dodatkowo, na za dużym czerwonym nosie spoczywały druciane okulary. Wołali na mnie „piszczel”, „kościotrup”, „bambus”. Jakby tego było mało, leciało mi oko w bok i nosiłem spodnie po wujku. Tak! W epoce dżinsów „elpo” miałem na sobie brązowe spodnie w kant. Drwili więc ze mnie i darli łacha na całego.
Read more:
Szymon Majewski: Piętnastoletni kapitan. O trzymaniu kursu w życiu
Moja strategia była więc prosta. Dobra, idę w to, ale na moich warunkach. Zacząłem dostosowywać repertuar do tych drwin, rozszerzać i dopracowywać. Po paru miesiącach show Sroczki, bo tak już mnie wtedy przezywali (sam to przezwisko wymyśliłem) stał się nieodzownym elementem każdej przerwy. Tylko, że wtedy już wszyscy na mnie czekali, to ja stałem się panem sytuacji. Jesteś miły dla mnie? Ok. To uraczę cię moim towarzystwem! Nie? Spadaj! Szczytem sprawdzianu była pewna zabawa szkolna i to wtedy, jako jedyny z szóstej mogłem tańczyć do „Smoke on The Water” razem z kolegami z ósmej klasy!
A gdy zacząłem „chodzić” z najpiękniejszą w klasie Anią Górską, nikt już nie miał wątpliowości, że Sroczka nie wypadł sroce spod ogona i wszedł do Top 10 S.P. nr 61 im. Juliana Przybosia.
Moja pomysłowość w robieniu przypałów nie miała granic. Pamiętam, jak wrzuciłem sobie kopeć do kaptura i latałem po boisku, naśladując rakietę. Kurtka była zniszczona, ale „numer” był pamiętany przez lata. Z reguły działałem na spontanie, ale niektóre grepsy przychodziły mi do głowy po drodze do szkoły. Nie wszyscy lubili ten temperament i często miałem propozycję „sklepania miski” od tych, którzy czuli się obiektem kpin, ale tu przychodziła mi z pomocą moja widownia. A ósma klasa potrafiła bronić Sroczki.
Wiem też, że nigdy nie śmiałem się ze słabszych, pamiętałem siebie sprzed lat, więc często za cel brałem „byczków”, czyli moich gnębicieli z boiska. Oj, zwiewało się czasem przed kimś przez ogrodzenia i podwórka!
W domu zaś toczyłem inną walkę. Bój o uśmiech mamy. Po rozwodzie moja mama nie była w dobrym nastroju, zmęczona pracą na nocne zmiany w krwiodawstwie i codzienną walką w sklepach o kawałek „chabaniny”. Dla niej miałem specjalny szoł po powrocie ze szkoły, swoimi wygłupami rozweselałem ją, jak mogłem. Pamiętam, jak biegając po mieszkaniu naśladowałem chód chodziarzy, zachowanie wstawionego dozorcy albo jak dziadek walczy ze snem. Na wakacjach śmialiśmy się z kąpielówek dziadka wyglądających jak sprzed pierwszej wojny (sam je sobie uszył) czy z krowy p. Cudziłło, która próbowała zjeść sukienkę mamy myśląc, że to kawałek łąki.
Mama mi mówiła, że gdy była smutna, podchodziłem do niej, brałem palcami za kąciki ust i podnosząc je do góry mówiłem: Mamo, uśmiechnij się! I stawałem się jej słoneczkiem.
Oczywiście, to wszystko uczyniło ze mnie produkt finalny, czyli komika. Inaczej już nie potrafię. Śmiech stał się lekiem na wszystko, moim naturalnym prozakiem. Dzielę się nim, bo jest moją siłą.
Read more:
Szymon Majewski: „Róża w lodzie”, czyli Sztuka Podrywu wujka Szymona