Brzmi jak reklama z biura podróży? Niekoniecznie. Przyjrzyjmy się bliżej greckiej Ikarii na Morzu Egejskim.
Według mitologii w okolicach wyspy miał spaść do morza lecący na zbudowanych przez siebie skrzydłach Ikar. Dzisiaj stanowi ona nie tylko obiekt westchnień turystów, ale również obiekt zainteresowania profesorów medycyny, psychologów i teologów. Do dzisiaj nie znaleźli oni jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co decyduje o tak dobrej jakości życia na Ikarii.
Powrót do korzeni, który uleczył
W 2013 roku media obiegła wieść o śmierci liczącego 103-lata rolnika i mieszkańca Ikarii Stamatisa Moraitisa. W samym wydarzeniu, biorąc pod uwagę specyfikę wyspy nie było nic niecodziennego. Liczące blisko 8,5 tysiąca stałych mieszkańców terytorium posiada jedną z najwyższych populacji stulatków na świecie. W ostatnich latach życia Moraitisa, wywiady z nim wyemitowały największe stacje telewizyjne świata, m. in. BBC i CNN. Rolnik, który po zakończeniu II wojny światowej wyemigrował do USA, otworzył tam własny warsztat i założył rodzinę. Po kilku latach pracy dorobił się całkiem sporego domu w stanie Nowy Jork z ogrodem i nowoczesnym jak na tamte czasy samochodem marki Chevrolet.
Amerykańską idyllę Moraitisów przerwała brzmiąca jak wyrok diagnoza lekarska, którą Stamatis usłyszał w 1976 roku. Złośliwy i nieoperacyjny rak płuc z czasem przeżycia kilku miesięcy. Grek niemal od razu zamknął miejsce utrzymania swojej rodziny i popadł w głęboką depresję. Przez prawie dwa miesiące nie wstawał już z łóżka, czekając na zbliżający się koniec. W tym czasie jego rodzina napisała list do krewnego na Ikarii, który był duchownym w jednej z cerkwi prawosławnych na wyspie z prośbą o modlitwę – już nie tyle o uzdrowienie, ale o łagodną i spokojną śmierć.
Odpowiedź duchownego przyszła dość szybko, choć były to przecież jeszcze czasy komunikacji listownej. Obok zapewnień o modlitwie, zaproponował on, aby pochować Stamatisa w rodzinnej ziemi. Umierający imigrant zgodził się na ten pomysł, przewidując jednak, że tuż po pogrzebie rodzina powróci za Ocean. Po niecałych czterech miesiącach od feralnej diagnozy, Moraitisowie znaleźli się na Ikarii i zamieszkali w niewielki domu u podnóża góry, na której znajdowała się świątynia, w której posługiwał krewny. Przez pierwsze tygodnie stan chorego w zasadzie nie ulegał poprawie, spędzał on całe dnie w łóżku. Gdy jednak minęło wskazane przez lekarzy sześć miesięcy, Stamatis żył dalej. Co więcej, wstał z łóżka i zaczął chodzić na krótkie spacery, najpierw wokół domu, a później, coraz dalej. Mimo że w Stanach miał już poważne kłopoty z oddychaniem, postanowił pewnego dnia wspiąć się krętą, kamienistą drogą prowadzącą do cerkwi. Tam po raz pierwszy od prawie 40 lat wyspowiadał się i przystąpił do Eucharystii (żyjąc w USA stał się człowiekiem obojętnym religijnie). Od tego czasu uczęszczał do świątyni regularnie w każdą niedzielę i święta, aż do swojej śmierci.
Wino, oliwki i tavla zamiast chemioterapii
Grek zaczął czuć się coraz lepiej. Udał się do miejscowych lekarzy, którzy po szczegółowej diagnostyce stwierdzili cofanie się zmian nowotworowych i nieobecność przerzutów. Aby osiągnąć dobre rezultaty, zaproponowano chemioterapię, która jeszcze kilka miesięcy wcześniej w Ameryce uznano za pozbawioną efektów przy tak zaawansowanej formie choroby. Co ciekawe, Stamatis nie zdecydował się na tego rodzaju leczenie.
Obok pogłębionego życia religijnego, zaczął przebywać sporo w miejscowych winnicach i doglądać liczne na wyspie plantacje drzew oliwkowych. Spotykał się z sąsiadami przy pieczeniu na świeżym powietrzu jagnięciny i produkcji serów. Po niedzielnej liturgii spędzał dużo czasu w „kafenionie” znajdującym się nieopodal cerkwi – tradycyjnej kawiarni, gdzie mężczyźni grali w popularną grę tavla oraz pijąc kawę i wino dyskutowali do wieczora o życiu i polityce. Minęło dobrych kilka lat, a Grek zaczął sam uprawiać niewielką winnicę i produkować z żoną i dziećmi sery. Przeżył tak kolejne dekady, nie uskarżając się kłopoty zdrowotne. Wywiady przeprowadzone dla telewizji na rok przed jego śmiercią (Stamatis zmarł z przyczyn naturalnych i niezwiązanych z chorobą nowotworową) pokazują dziarskiego staruszka obcinającego gałęzie drzew, zbierającego do kosza oliwki i bez problemu korzystającego samodzielnie z drabiny.
Wszyscy żyjemy razem
Mieszkańcy wyspy, z którymi rozmawiali naukowcy i dziennikarze podkreślają, że na Ikarii panują bliskie więzi przyjacielskie. Niemal wszyscy widują się co tydzień w kilku istniejących na wyspie parafiach. Niedziela to nie tylko okazja do modlitwy, ale również do spotkań w kawiarniach i pikników na świeżym powietrzu w sąsiedzkim kręgu. Mieszkający blisko siebie często mają klucze do domów sąsiadów i w razie potrzeby doglądają wzajemnie swojego dobytku. Na wyspie od wielu lat nie było rozwodów i większych przestępstw, a blisko 90 proc. ankietowanych ocenia swoje życie rodzinne jako satysfakcjonujące i dające poczucie bezpieczeństwa.
„Razem pracujemy, modlimy się i bawimy, czy to śpiewając przy posiłkach na powietrzu, czy wspólnie oglądając telewizję. Wiemy o sobie prawie wszystko, nikt nie ma przed sobą wielkich tajemnic. Poza przyziemnymi sprawami nie mamy też w zasadzie o co się poważnie kłócić, chyba, że o sposób wyrabiania sera” – powiedziała jednej z telewizji 89-letnia mieszkanka Ikarii.
Być może właśnie w połączeniu tych elementów tkwi tajemnica dobrego życia na Ikarii?