Grupa przyjaciół często jest dla nas miejscem, gdzie czujemy się “u siebie”, “na swoim miejscu”. Wybieramy przecież ludzi podobnych nam.Dzięki przyjaciołom jesteśmy sobą. Tak twierdzi m.in. Facebook, który zaproponował ostatnio świętowanie Dnia Przyjaciół. Choć nieco irytowały mnie setki postów z filmem skonstruowanym według tego samego schematu podsumowującego nasze internetowe przyjaźnie i znajomości, to jednak samo zdanie zatrzymało moją uwagę. I zaskoczyło refleksją, jaką wywołało: czy przyjaciele mogą być ważniejsi niż rodzina? Znam nawet takich, którzy twierdzą, że ich rodziną są ich przyjaciele. Gdy tej prawdziwej nie staje – bo odeszli, bo daleko, bo jesteśmy sami w wielkim mieście – godne to i sprawiedliwe.
Ale może z okazji fejsbukowego dnia przyjaźni zadać sobie pytanie, dlaczego przyjacielskimi kontaktami chcemy zastępować te rodzinne? Bo w końcu najbliżej powinno nam być do ludzi, którzy są… najbliżej. A nie jest. Bądź jest z rzadka.
W głowie mam zakodowane frazy “mama – pierwsze słowo dziecka” czy “moja rodzina – moja opoka”. Z ogromu familijnych aforyzmów wyłaniają się jednak też słowa w stylu “z rodziną dobrze tylko na zdjęciu” czy “rodziny sobie człowiek nie wybiera”. Fakt: krewnych daje nam los, przyjaciół wybieramy sami, jak powiedział kiedyś Mark Twain. Czy dlatego jesteśmy w stanie bardziej dbać i cenić sobie swoich przyjaciół niż rodzonego brata czy ciocię, że o rodzicach nie wspomnę? Czy dlatego chętniej darzę zaufaniem przyjaciółkę, której wyżalę się przy kawie czy winie niż swojego życiowego partnera?
Bo że w ogóle potrzebujemy przyjaźni, dowodzi nauka: brak przyjaciół wpływa na nasze fizyczne zdrowie gorzej niż nałogowe palenie papierosów czy picie alkoholu. W naszym organizmie w takiej sytuacji zachodzą podobne zmiany jak wówczas, gdy odczuwamy ból. To wniosek z badań m.in. na uniwersytetach w San Diego i Harvarda. Zatem bez przyjaciół – jak bez kubka wody w upalny dzień.
Schronienia w przyjaźni szukamy być może dlatego, że z przyjaciółmi jakoś tak prościej niż z najbliższymi: mają więcej cierpliwości, czas spędzany z nimi to zawsze ten quality time (w końcu nie żyjemy z nimi, jak z domownikami, 24 godziny na dobę), a jeśli nawet dopieką nam do żywego, dużo łatwiej można zastosować w praktyce “co z oczu, to z serca” i po jakimś czasie okazuje się, że spory i burze wygasają.
Grupa przyjaciół często jest dla nas miejscem, gdzie czujemy się “u siebie”, “na swoim miejscu”. Wybieramy przecież ludzi podobnych nam: o bliskich poglądach, dzielących nasze pasje i zainteresowania, bądź takich, którzy doświadczyli zbliżonych sytuacji życiowych. Przyjaciel może być też azylem, wytchnieniem od zabetonowanych rodzinnych relacji: kuzyn wesołek, wujek dobra rada, matka wszystoogarniająca, siostra mądralińska – z takich ról ciężko wyjść, zwłaszcza kiedy grane są stale te same sytuacje. Przyjaciele zaś zdają się mieć więcej luzu, więcej dystansu, nawet więcej czasu (!).
Mam tutaj pewną teorię – czy to nie dyktatura idealnych związków, perfekcyjnych rodzin z doskonale ułożonymi dziećmi, nieskończenie czułymi małżonkami, odnoszącymi sukcesy mężczyznami i zaspokojonymi kobietami frustruje nas, którzy zdajemy sobie sprawę z naszych nieidealnych i nieperfekcyjnych układów?
Bo u nas wcale nie jest jak w reklamach kawy czy rodzinnych wakacji. Bo nie jest jak w końcowej scenie romantycznych komedii. A gdyby tak tutaj więcej tego luzu, dystansu i cierpliwości? Nie przez przypadek terapeuci par pytają – czy państwo się ze sobą przyjaźnią? Bo fajerwerki i ogień są potrzebne, ale jeszcze bardziej obecność człowieka, który, jak to sformułował Facebook, sprawia, że jestem sobą. Przyjaciela. Byłoby cudownie, gdyby nie trzeba było szukać takiego hen, poza swoim najbliższym otoczeniem.