Określenie „strzelić sobie fotkę” trzeba przypisać Konradowi Brandlowi. To on w 1889 r. opatentował pionierski wynalazek zwany fotorewolwerem, jeden z pierwszych na świecie aparatów do robienia zdjęć „z ręki”.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
Pstryk i okamgnienie – 1/2000 sekundy. Tyle wystarczy, aby zrobić zdjęcie. Szybko, łatwo, masowo. Uśmiech, dziubek, szybki filtr na twarz i gotowe. Nie do pomyślenia w czasach, o których opowiada wystawa „Album rodzinny. Spojrzenia” w Domu Spotkań z Historią w Warszawie.
Selfie vs portret rodzinny
Dostojne panie, szykowni panowie, dzieci wyjątkowo grzeczne i poważne. Nie to co współczesne urwisy, które trudno złapać w kadrze, nawet mając do dyspozycji czas naświetlania 1/1000 sekundy. Wędrując przez kolejne sale wystawy, jesteśmy w samym środku rodzinnego albumu. Najstarszy album pochodzi z okresu I wojny światowej, najnowszy z lat 90. XX wieku. Ze ścian spoglądają rzędy portretów babć, pradziadków, wnuczków i prawnuczków.
Choć to obce nam osoby to trudno oderwać od nich wzrok. W kadrze bywa skromnie, ale jakoś tak inaczej, szlachetnie. Elegancka czerń i biel wygrywa ze współczesną feerią barw. Delikatny uśmiech czy powaga mówią więcej niż otwarty „dziubek”. W kadrze nie dzieje się zbyt wiele, ale tym którzy chcą patrzeć i słuchać, wiele powiedzą drobiazgi czy też sposób fotografowania.
Poważna mina vs dziubek
Pozy, minki, uśmiechy – to wykluczone na dawnych zdjęciach. Wyprawa do fotografa była świętem a portret dużym wydatkiem. Pozowanie to nie czas na wygłupy, lecz pamiątka na całe życie i prawdziwy skarb dla przyszłych pokoleń. Kto by chciał być zapamiętany jako niepoważny dziadek? Powaga dawnych przodków lepiej prezentuje się w kadrze niż współczesny, nienaturalny „cheese”, ale dla porządku dodać należy, że za brakiem uśmiechu stoi też długi czas naświetlania i… maszyny przypominające narzędzia tortur.
Na wystawie „My(d)lenie oczu” w Muzeum Historii Fotografii w Krakowie sensację wśród zwiedzających budzą kopfhaltery (“trzymacze głowy”), które unieruchamiały fotografowanego delikwenta, dając nadzieję na ostrość ujęcia. Ta sama wystawa przypomina, że na początku XIX wieku czas naświetlania wynosił osiem godzin… Kto by tyle wytrzymał ze szczerym uśmiechem na ustach?
Selfie stick vs fotorewolwer
Długo broniłam się przed kijkiem do selfie uznając, że to narzędzie pozerów i „gwiazd” Instagrama. Dziś wiem, że to cudowny wynalazek dla rodzin z dziećmi, które chcą się złapać w kadrze. Przy odrobinie szczęścia i zręczności, nie tylko rodzina dobrze wychodzi na zdjęciu, ale jeszcze kawałek nieba i ładny widoczek w tle. Zastanawiam się tylko co by powiedział Konrad Brandel, widząc mnie z kijkiem w jednym ręku i wiercącą się trzylatką na drugim? Najprawdopodobniej byłby zachwycony.
Urodzony w 1838 roku fotograf i wynalazca to był dopiero „niezły aparat”. Miał odwagę i fantazję, aby w 1865 r. fotografować Warszawę z gondoli lecącego balonu. Współczesne określenie „strzelić sobie fotkę” należy się właśnie Brandlowi za jego pionierski wynalazek zwany fotorewolwerem. To jeden z pierwszych na świecie aparatów do robienia zdjęć „z ręki”. Wynalazek „na rewolwer bez kaset mieszczący 25 klisz” został opatentowany 16 października 1889 roku. Co ciekawe, pierwsze urządzenie typu „selfie stick” zostało opatentowane w USA niemal dokładnie 100 lat później. Przydatne i sprytne, ale to żaden przełom w historii fotografii. Nie na miarę fotorewolweru.
Photoshop vs wycinanki
Co można zrobić z nielubianą osobą w Photoshopie? W dobie cyfrowej fotografii niemal wszystko, ale i w dawnych czasach były ciekawe, dużo bardziej romantyczne sposoby. Na wspomnianej wystawie „Album rodzinny. Spojrzenia” można znaleźć wiele ingerencji w kadr i pobawić się w detektywa mentalistę. Co nam podpowiada precyzyjne wycięcie twarzy z rodzinnego zdjęcia? Może to głęboko skrywana nienawiść czy pokoleniowa uraza? A jak odczytać wyszarpaną ze ślubnego portretu postać albo nerwowo wydrapaną, wymazaną twarz? Technika może mało estetyczna, ale za to efekt ostateczny. Kopii zapasowej nie było. Wbrew pozorom takie zdjęcia nie lądowały w koszu, ale dalej prezentowały się w albumie.
Z jednej strony usuwanie, ale z drugiej upiększanie. Wspomniany Konrad Brandel, nasz rodzimy pionier fotografii, już w 1879 roku „obrabiał” zdjęcia. Słynny „Portret śmiejącego się chłopca”, nagrodzony na wystawie Royal Photographic Society w Londynie ma „doprawiony uśmiech”. W świetle powagi dawnej fotografii to kolejny dowód, że fotograf wyprzedzał epoki. A bliżej naszym czasom, na wystawie w Domu Spotkań z Historią i w rodzinnych albumach znajdziemy sporo rumieńców domalowanych na czarno białym licu.
Instagram vs album rodzinny
Przeglądanie zdjęć w komputerze może jest szybkie i łatwe, ale z magią wertowania dawnych albumów nie ma wiele wspólnego. Wrzucenie fotek do sieci jest banalnie proste. Bycie kuratorem wielopokoleniowego albumu wymagało pomysłu, cierpliwości i zmysłu kompozycji. Najpopularniejsza strategia to porządek chronologiczny, ale historia fotografii rodzinnej pokazuje też inne zaskakujące zestawienia. Życie i śmierć na jednej stronie. Zdjęcie w kołysce obok zdjęcia w trumnie. Młodziutka Helenka z białą kokardą we włosach zerka po sąsiedzku na dostojną Helenę.
I jeszcze podpisy. Zamiast hashtagów ważne daty i wydarzenia. Rodzinne czułości i przesłania: „Dla Najukochańszej Babuni – Wnusia”, czy też „Mojej malutkiej córeczce ofiaruję zdjęcie z czasów powstania” – to autentyczne podpisy wypatrzone na wystawie „Album rodzinny. Spojrzenia”.
Ilość vs jakość?
W 2014 roku, wedle jednego z licznych zestawień, najpopularniejszym hashtagiem było #love. Obecnie to podobno #followme. Tylko czy ktoś będzie chciał oglądać, analizować i wzruszać się, patrząc na nasze wirtualne albumy za powiedzmy 100 lat?