Wystarczy, że zamknę oczy i widzę ich, idących wzdłuż głównej nawy kościoła, który przyglądał się im przez 60 lat małżeństwa, a zapewne i kilka lat wcześniej. To właśnie w tej świątyni przed 60 laty obiecywali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, tu co niedziela pojawiali się potem z coraz większą rodziną, tu wzruszali się przy kolejnych sakramentach swoich dzieci, tu świętowali wszystkie ważne momenty swojego życia.
„W dobrych zawodach wystąpiłem”
Nic więc dziwnego, że w 60. rocznicę ślubu też tu są – nie mogło być inaczej. Idą wolno, ostrożnie, starzejące się i słabnące ciała odmawiają posłuszeństwa – on podpiera się laską, ona wspiera się na jego ramieniu, ale widać, że tym, co ich naprawdę podtrzymuje, jest przede wszystkim wzajemna miłość i ufność.
Idę z moją narzeczoną kilka metrów za nimi i nie mogę powstrzymać wzruszenia – może to ta skrzypcowa muzyka? Może widok małżeństwa, któremu się udało przejść razem przez życie? A może obraz ludzi, którzy nieuchronnie zbliżają się do kresu swoich dni i każde z nich mogłoby – niczym św. Paweł – powiedzieć: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”?
Czy jest coś cenniejszego od tej świadomości? Zatem idę równie powoli, niespiesznie, po ich śladach i z każdym krokiem czuję, że ten symbol nabiera mocy – wzór ich życia staje się wyzwaniem, przejmuję pałeczkę w tej międzypokoleniowej sztafecie.
Żyć z Bogiem na co dzień
Zawsze uderzało mnie to, jak prosto i zwyczajnie Dziadek i Babcia żyją z Bogiem na co dzień. Każdy gość, który opuszczał ich ciepły, gościnny dom – dom, który przez dziesięciolecia nasiąkał śmiechem wywoływanym u rodziny i przyjaciół przez urwisowskie żarty Dziadka i ciepłe przytyki Babci – był żegnany słowami: „Z Panem Bogiem” – tym pięknym, starym błogosławieństwem, które towarzyszy też ich dzieciom i wnukom w ich własnych domach.
Modlitwa była ich codzienną rozmową. Nie tylko z Bogiem, ale także ze sobą. Widzę ich, gdy się razem modlą – siedząc przy kuchennym stole, odmawiają różaniec, śpiewają godzinki albo kolędy, a w Wielkim Poście wspólnie rozważają tajemnicę śmierci i życia Pana Jezusa, trzymając w drżących dłoniach zaczytaną książeczkę do nabożeństwa.
Takich ich zapamiętam. Szczególnie teraz, gdy Babci nie ma już z nami, powracają do mnie ciche letnie noce, gdy jako dzieciak zasypiałem w wiejskim domu, a zza ściany docierał do mnie szmer śpiewanego przez Dziadków Apelu Jasnogórskiego. Albo zimowe i bure niedzielne poranki, gdy jeszcze otulony snem wchodziłem z zimnej sypialni do kuchni, w której witał mnie Dziadek nachylony nad starym radiem.
Wstawiałem wodę na herbatę, kroiłem kiełbasę do jajecznicy, a w ciszy porannej kuchni słychać było tylko niewyraźne i trzeszczące dźwięki radiowej mszy świętej i liturgiczny śpiew, w który chwiejnym i słabym głosem co chwila włączał się mój Dziadek. Zachowam też tę pewność, że obietnica modlitwy, szeptana mi do ucha przez Babcię w trakcie naszych rozstań i powrotów, zawsze była pewna jak amen w pacierzu. Świadomość, że stale otaczała mnie jej modlitewna pamięć, nieraz była dla mnie jak gwałtowny łyk powietrza po wynurzeniu się z wody; i wiem też, że ta babcina modlitwa wielokrotnie prostowała moje ścieżki.
Duchowość: codzienność głębi
Każdy z nas jest osobną historią, każdy ma inną drogę do Boga, na swój sposób realizuje własne powołanie, ale na szczęście mamy dookoła siebie ludzi, z których możemy czerpać siłę. Szukając swojego miejsca w Kościele, co i raz powracałem do wiary moich Dziadków, choć długo nie rozumiałem, jak niezwykle cenną lekcję mi dają.
W ich życiu nie było fajerwerków, duchowych bombonierek w szeleszczących papierkach, które mogłyby porwać za sobą nastolatka. Fundamentem zawsze była dla nich Eucharystia, wspólna modlitwa, ufne nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny, powierzenie siebie i bliskich Bożej Opatrzności, pokorne i pełne pokoju przyjmowanie tego, co się otrzymało, ze świadomością, że nikt nie jest posiadaczem pakietu kontrolnego akcji w spółce „Życie”.
Gdybym miał spróbować określić, jaką duchowością żyli moi Dziadkowie, to nazwałbym ją codziennością głębi. Swoim prostym, skromnym i niełatwym życiem, obfitującym jednak w wiele dobra i piękna, pokazywali mi, jak można mocno i głęboko żyć, jak bezwarunkowo kochać, jak uczynić Boga treścią i sednem swojego życia.
Mam wrażenie, że każda czynność, każda chwila ich codzienności, były przesycone Bożą obecnością. W ich życiu najprostsze gesty stawały się gestami duchowymi. To wszystko działo się zupełnie bezpretensjonalnie, zwyczajnie, bez przybierania religijnej pozy.
W kościele zajmowali ostatnie ławki, nie spieszyli się, by jako jedni z pierwszych przyjąć Jezusa Eucharystycznego, znali swoje miejsce, nie lubili się afiszować. A zarazem swojego życia z Bogiem nie zamykali w czterech ścianach własnego domu – najpiękniejszą i najbardziej poruszającą lekcję wiary w obcowanie świętych dał mi mój Dziadek, gdy zobaczyłem go rozmawiającego z Babcią nad jej grobem o tym, co mu się dziś przydarzyło, co jadł, o czym myślał i jak bardzo do niej tęskni. Oto duchowość moich Dziadków, moich świętych, Bronisławy i Polikarpa.