„Państwa dziecko ma wrodzoną wadę serca. Jedynym sposobem na jej wyleczenie jest natychmiastowa operacja” – usłyszałam kilka godzin po porodzie. Kilka dni temu mój młodszy syn skończył rok. Chociaż śmiejemy się z mężem, że właściwie ma kilka dat urodzin (datę porodu, datę chrztu z wody w szpitalu, datę operacji i „dopełnienia” chrztu), to rok temu nie było nam do śmiechu.
Diagnoza: wrodzona wada serca
Wszystko miało być pięknie. Ciąża, prócz problemów z kręgosłupem, przebiegała prawidłowo. Dziecko rozwijało się wzorowo. Rósł duży i silny chłopak. Cieszyliśmy się bardzo na przyjście kolejnego członka rodziny. Szczególnie cieszył się nasz starszy syn. Dwa dni po sylwestrze urodziłam Maksymiliana Tadeusza. To drugie imię było tchnieniem Ducha Świętego – wcale nie mieliśmy go dawać, ale patron okazał się niezbędny już na początku drogi naszego syna.
Po pięciu godzinach od porodu zabrano mi dziecko i umieszczono w inkubatorze na oddziale Intensywnej Opieki Noworodka. Szok, niedowierzanie. Miałam jednak nadzieję, że może to zwykłe zapalenie płuc i, choć groźne, szybko przejdzie. Niestety, diagnoza nie była optymistyczna. Po godzinach badań usłyszeliśmy:„Państwa dziecko ma wrodzoną wadę serca. Jedynym sposobem na jej wyleczenie jest natychmiastowa operacja”.
Czytaj także:
Śmiertelnie chory Wojtek: Pomoc od Caritas zmieniła moje życie
Było ciemne, styczniowe, niedzielne popołudnie, a my staliśmy na szpitalnym korytarzu i wpatrywaliśmy się w kardiologa. W uszach huczały słowa „wada, serce, operacja, natychmiast”. Już następnego dnia przetransportowano Maksa do Centrum Zdrowia Dziecka i tam po raz kolejny diagnozowano, aby mieć pewność co mu dolega.
Operacja
Synek miał całkowicie nieprawidłowy spływ żył płucnych i należało go zoperować najszybciej, jak to możliwe. Na operację czekaliśmy kolejne dwa dni. Potem kolejne chwile grozy, bo nie było wystarczającej ilości krwi dla naszego syna. Niestety, przy noworodku proces przyjmowania krwi od krwiodawców i przygotowania jej do transfuzji jest dużo bardziej skomplikowany niż w przypadku dorosłego.
Dzień operacji był chyba najgorszym w naszym życiu. Z jednej strony wiedzieliśmy, że to jedyna szansa, by Maksymilian żył, ale z drugiej… Uprzedzano nas, że to operacja wysokiego ryzyka i nie wiadomo, czy dziecko przeżyje. Pamiętam, jak mój mały synek leżał na wielkim metalowym łóżku – trochę jak w klatce. Był podłączony do różnych rurek, miał kilka wenflonów.
Patrzyłam na niego z wiarą w to, że operacja się uda. W końcu Bóg jest dobry, a za Maksa modlił się ogrom ludzi na całym świecie. My modliliśmy się do św. Maksymiliana Kolbego i Judy Tadeusza – jego patronów, ale także za namową znajomych do św. Charbela. Wierzyliśmy, że lekarze zrobią wszystko, co w ich mocy, a Maks wyjedzie z sali operacyjnej pełen sił. Z tyłu głowy miałam jednak przeszywającą myśl „widzisz go takiego ostatni raz…”.
Czytaj także:
Św. Szarbel: tajemnicze światło nad grobem i olej płynący z ciała mnicha
Wdzięczność wobec Boga, lekarzy i WOŚP
Przed drzwiami sali operacyjnej powitał nas młody anestezjolog. Było kilka dni do Finału WOŚP. Usłyszeliśmy: „Szanowni państwo, wasze dziecko operowane będzie w trybie pozaustrojowym, w całkowitej narkozie i hipotermii, przy użyciu sprzętu zakupionego przez Jurka Owsiaka. Inne sprzęty, w które wyposażona jest nasza sala operacyjna, również pochodzą od Jurka i jego fundacji”.
Brzmiał jak żywa reklama Owsiaka, bo nawet nie Orkiestry. Bardzo się wtedy zdenerwowaliśmy, bo nie miało dla nas znaczenia, jakiego sprzętu użyją lekarze. Pragnęliśmy jednego – by wszystko poszło sprawnie i szybko. Chcieliśmy móc znów dotknąć naszego synka.
Operacja trwała pięć godzin. Pięć godzin nerwowych prób niemyślenia o tym, co będzie. To niemożliwe. Chociaż zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, w głowach cały czas przesuwały się obrazy. Slajdy z tych czterech dni spędzonych z naszym dzieckiem.
Wszystko skończyło się dobrze. Wspaniali lekarze przy użyciu sprzętu zakupionego z ofiar darczyńców Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zoperowali naszego syna i dali mu szansę na życie. Mamy wdzięczność przede wszystkim dla Boga, następnie dla niesamowitych specjalistów Centrum Zdrowia Dziecka i oczywiście dla ludzi, którzy wrzucili choćby złotówkę do puszki WOŚP. Jako harcerka przez wiele lat wspierałam to wydarzenie będąc wolontariuszem, później darczyńcą.
Przecież dzięki sprzętowi WOŚP odbyła się operacja mojego syna, a on żyje i rozświetla uśmiechem każdy dzień naszego życia.
Czytaj także:
Ich dzieci są ciężko chore. Opowiadają, jak nie wkurzyć się na Pana Boga