Gdy moja córka zaczęła zwracać się do mnie: “tatusiu”, automatycznie bardziej bezpośrednia zaczęła być moja modlitwa.Podobno mężczyźni dojrzewają przez sześć lat. Potem już tylko rosną. Zgadzam się i myślę, że jest to autorski pomysł Pana Boga. Oczywiście zdarzają się tacy, którzy “dojrzeją” za mocno. Jednak Jezus w Ewangelii nie pozostawia im złudzeń, mówiąc: “Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18,3).
Im dłużej jestem ojcem, tym wyraźniej rozumiem te Słowa. Gdy moja córka zaczęła zwracać się do mnie: “tatusiu”, automatycznie bardziej bezpośrednia zaczęła być moja modlitwa. To jest jedna z tych sytuacji, gdy zachowanie niespełna dwuletniego dziecka może być dla dorosłego faceta wzorcem. Bo gdy taki młody, wychowany na ministranturze czy w oazowej wspólnocie katolik obrośnie już w piórka, najczęściej hoduje sobie w głowie wizję siebie jako poważnego syna Kościoła, który przykładnie wchodzi w katolickie małżeństwo i generalnie zachowuje się jak Pan Bóg przykazał, a cały świat się nie zna i powinien z niego brać przykład. Ten sam Pan Bóg daje mu wtedy pod opiekę niesfornego malucha i mówi: Masz tu przykład. Zamiast prawić komunały w stylu “Wszechwładny Stwórco”, mów mi po prostu “Tatusiu”. Dokładnie tak było ze mną.
Fakt – ten zadufany w sobie młody człowiek ma rację w tym, że świat generalnie nie zna się na byciu katolikiem, ale nie znaczy to, że katolik ma się z tego powodu nad tym światem wywyższać. Dziecko, w całej swojej prostocie, powie komuś, kto robi źle: “nu, nu” i pójdzie dalej, zarażając swoją niewinnością. Czy nie tak to powinno wyglądać drodzy ojcowie? Zło nazwane po imieniu i inspiracja do zmiany poprzez przykład swojego życia. Bez żadnej pychy. W taki właśnie sposób moja córka uczy mnie świętości.
Gdy wprowadzam jej naukę w czyn, Pan Bóg “zachwyca się” moją postawą tak, jak ja zachwycam się często zachowaniem mojego dziecka. Kiedy ono chce kakao, przychodzi do kogoś najbliższego i nie mówi “Drogi Ojcze, uczyń mi kakao”. Słyszę wtedy raczej: “Tatusiu, zlobis kakao?”. Z prostotą i bez ceregieli.
Być na modlitwie jak dziecko to nie mieć w sercu żadnego podstępu – mieć czyste intencje. Umiemy rozpoznać w zachowaniu dziecka fałsz i raczej go w nim nie utwierdzamy. Chcemy by nasze dziecko było sobą. Bóg ma tak samo.
Z drugiej strony być na modlitwie jak dziecko to być z Panem Bogiem tak na co dzień. Spotkać się czasem wzrokiem, pomachać i uśmiechnąć się. Wiem, że to pozornie takie niemęskie. Ale po Bożemu takie codzienne gesty budują silną relację. Bóg daje nam zwykłe codzienne uśmiechy, na które warto, jak dziecko, odpowiedzieć.
Na koniec kilka oczywistości: moja córka nie decyduje o sprawach dorosłych, ma ich słuchać, jest ode mnie i żony całkowicie zależna – i emocjonalnie i materialnie, jest kochana i otaczana opieką, z każdą sprawą może się do nas zwrócić, poprosić, przeprosić, podziękować, w relacji z nami jest spontaniczna, nie ma gotowych wzorców zachowań na każdą sytuację, jest z nami codziennie, jest “wydana w nasze ręce”. Są to oczywistości w relacji rodzice-dzieci, które powinny być (a nie zawsze są) oczywistościami w relacji Bóg-ja.
Patrząc na dzieci, które są autentycznie kochane, mamy otwarty podręcznik zachowania się wobec Boga, który dodatkowo pomaga nam samym do tego Boga się upodabniać. I jak tu nie powtarzać za św. Janem Pawłem II, że rodzina jest szkołą miłości?