Kiedy usłyszałem pytanie, czy chciałbym wziąć udział w programie, to było dla mnie jak znak od Niego: „Borkowski, Ja ciebie pilnuję, ty działaj”. Pojechałem po wielką przygodę.Magdalena Galek: Wziąłeś udział w programie „Azja Express”, wokół którego było wiele kontrowersji. Środowiska profesjonalnie zajmujące się tematami związanymi z Azją nie popierają tego reality show. Widzowie mogli zobaczyć w telewizji wiele scen, w których brakowało szacunku dla ludzi i ich kultury. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?
Ludwik Borkowski*: Słyszałem o tym, że była fala nienawiści, która przetoczyła się po tym programie po uczestnikach. Rzuciły się na ten program środowiska m.in. związane z tanim podróżowaniem, zajmujące się swobodną turystyką, hitch-hikingiem, backpackersi…
Rzucono się na ten program w taki sposób, jakby miał być dokumentem o podróżnikach, a to była wielka machina do stworzenia wielkiego show. To nie była klasyczna wyprawa, tak jak niektórzy chcieliby to widzieć. Krytyczne komentarze głosiły, że promowaliśmy złe zachowania w turystyce swobodnej. Nic bardziej mylnego. To był program rozrywkowy.
W dużych emocjach oczywiście gadaliśmy różne rzeczy. My z Michałem zawsze za wszystko dziękowaliśmy i mówiliśmy, że jedzenie jest pyszne. Byliśmy pod wielkim wrażeniem, że ci ludzie nas przyjmowali pod swój dach, śmierdzących, biegających i wrzeszczących „Help me! Help me!”.
Przed kamerą otwarcie mówiłeś o Bogu. Czy to była dla Ciebie odwaga?
Przed wyjazdem zastanawiałem się, czy będę mówił o Bogu, ile będę miał okazji do mówienia o Nim, trochę się tego bałem. Telewizja, z którą jechałem, wcale nie uchodzi za szczególnie uduchowioną. Ale odrzuciłem wszystkie te myśli, bo widziałem, że jest to dopisywanie sobie scenariuszy do tego, co ma się wydarzyć, a ja przecież nie wiedziałem, co się wydarzy, nie wiedziałem, czy pobędę tam 3 dni, czy więcej.
Jacy są mieszkańcy krajów, które odwiedziliście?
Wszyscy są bardzo pogodni i spokojni. Emocje, które brały w nas górę w trakcie ulicznego wyścigu, były dla nich tak orientalne, jak dla nas jedzenie węży – jak choćby w klasztorze buddyjskim, w którym momentami zachowywaliśmy się zbyt nerwowo.
W tym rejonie świata, zwłaszcza w Laosie, okazywanie uczuć takich jak złość czy irytacja jest oznaką słabości. Gdy się złościliśmy, to niektórym się taki lekki uśmiech na twarzy pojawiał. Jakby chcieli powiedzieć: „biedny człowieku, jak strasznie cierpisz”. Trochę nas to irytowało, ale z drugiej strony – tonowało.
Spotkałeś jakichś katolików?
Tak, gdy byłem w kościele w Wietnamie. Zapukałem do drzwi zakrystii, otworzył mi kościelny. Zaprowadził mnie do księdza, który rozmawiał z siostrami zakonnymi. Zapytał, czy mówię po francusku, ja – że ni w ząb. Zapytałem, czy mówi po angielsku albo po rosyjsku, ale odpowiedział, że nie. Więc pokazałem mu na migi, że chciałbym się tu pomodlić. Zgodził się.
Gorąco było strasznie, bo te mury przez cały dzień zdążyły się nieźle nagrzać. Tam był piekarnik, więc nieźle się napociłem przed Jezusem za to, co narobiłem w ostatnim czasie. Podziękowałem też za wszystko, co otrzymałem, za ten dzień, za to, że dostaliśmy się do następnego odcinka, za wszystko, za co dziękuję zawsze.
Przeżywamy teraz Adwent – czas przygotowania do świąt przyjścia Boga na świat. Jak Bóg przyszedł do Ciebie? Nagle Go dostrzegłeś i zaprosiłeś do swojego życia czy palnął Cię w głowę?
Ja sam się palnąłem w głowę. Jak zaryłem mordą o ziemię i osiągnąłem swoje dno emocjonalne, duchowe i fizyczne, to zrozumiałem, że to, co ludzie do mnie mówili przez te wszystkie lata, miało potwierdzenie w rzeczywistości.
Co mówili?
„Ludwik, Ty jesteś fajny gość, czemu ty sobie robisz takie rzeczy?” Ale ja byłem mądrzejszy, uważałem, że wiem lepiej. Przecież wiem, że jestem taki mądry, inteligentny, skończone studia, inteligencka rodzina i że w ogóle taki jestem wspaniały. Ale jak osiągnąłem to swoje dno, to zrozumiałem, że tak naprawdę ja nic nie wiem. Nic nie wiem o życiu, nie zdążyłem dojrzeć do swojego wieku.
Zrozumiałem, że mając lat prawie 30, emocjonalnie czułem się jak 14-latek. Zawiesiłem się na mojej ostatniej miłości z podstawówki. Kiedy zrozumiałem, że ci ludzie, którzy mi powiedzieli, że mogę coś ze sobą zrobić i podzielili się ze mną swoim doświadczeniem i że się modlą, to ja też zacząłem się modlić. Zaufałem, że to ma ręce i nogi.
Zacząłeś się modlić pierwszy raz i co?
Pierwszy raz to było kilka lat temu na studiach, gdy osiągnąłem swój niski poziom i postanowiłem się zmienić. Rzuciłem się na religię jak pies na kiełbasę, ale to nie miało nic wspólnego z duchowością. Była to zamiana jednych kompulsywnych zachowań na drugie.
Jak to wyglądało?
Modliłem się trzy razy dziennie na kolankach, prosiłem o samochód, piękną kobietę, o dom. Kiedy po tygodniu tego nie dostałem, to zarzuciłem to wszystko. W ciągu tego tygodnia zdewociałem. Na myśl o religii przypominałem sobie tamto doświadczenie, w którym się źle czułem. Ale byłem wtedy zupełnie chorym na łeb człowiekiem. Więc kiedy moi nowi przyjaciele powiedzieli mi, żebym się modlił i że to pomaga, to sobie pomyślałem: „fajnie, ale jak znowu dostanę kręćka, to ja dziękuję”. Ale po jakimś czasie pomyślałem: „dobra, spróbuję”.
I co? Modliłeś się tak samo jak kiedyś – na kolankach i o ferrari?
Najpierw zrobiłem próbę generalną. Wcześniej już trochę się modliłem – na leżąco. No ale oni mówili, że klękają. Pamiętam ten dzień jak dziś – leżałem w łóżku i pomyślałem: „no dobra, to na kolana, spróbujemy”. Uklęknąłem, przeżegnałem się i te modlitwy, które znałem, powiedziałem – Ojcze nasz, Zdrowaś, Mario, Modlitwę o pogodę ducha i do anioła stróża. Na koniec przeżegnałem się znów, położyłem się do łóżka i zacząłem czekać.
Na co? Dowiecie się na kolejnej stronie!
Na co?
Aż zdewocieję.
Stało się to, na co czekałeś?
Nie. Nie zdewociałem. Poczułem się lepiej i od tamtej pory zacząłem się modlić i czuję się za każdym razem lepiej.
W Azji też się modliłeś? Był na to czas?
Nigdy wcześniej nie modliłem się więcej.
Jak to?
Modliłem się rano i wieczorem. Miałem ze sobą „Dzienniczek św. Faustyny” i czytałem go przed snem. W trakcie wyścigu nie chciałem biegać z różańcem w ręku, bo to byłoby niewygodne, więc jadąc pickupem w pełnym słońcu albo w deszczu, leciałem koronkę na palcach. Codziennie przejeżdżaliśmy od 160 do 300 km, więc czasami tych koronek było więcej niż jedna… Ile ich zmówiłem – to moje. Nie liczyłem, nie wiem (śmiech) Po prostu prosiłem o miłosierdzie.
Telewizja pokazała ujęcia, z których wynika, że właściwie przez całą dobę byłeś w towarzystwie ludzi. Czy w ich obecności też się modliłeś?
Tak, modliłem się przy Michale, który musiał odczekać nieraz 20 minut albo i więcej, aż skończę się modlić, żebyśmy pogadali przed snem. Z czasem zaczął nazywać mnie mnichem. Kiedyś zatrzymaliśmy samochód pełen mnichów buddyjskich. Przez okno Michał powiedział: „on też jest mnichem! Podwieźcie nas, proszę!”.
Miałeś momenty podczas kręcenia programu, że włączała Ci się próżność, samozachwyt?
Miałem takie sytuacje w szkole na scenie. Wtedy natychmiast dostawałem po łapkach, czyli nic mi nie wychodziło. Nie byłem skoncentrowany na robocie i źle mi wszystko szło. A w programie popisywania się nie było jakoś tak strasznie dużo, staraliśmy się być zabawni, bo to miał być show. Ja lubię żartować, pewnie jakiś słaby żart się tam wymsknął.
I całkiem sporo niecenzuralnych słów…
Kiedyś jak przeklinałem, to wychodziło ze mnie czyste zło. Dużo tego używałem, za dużo. Teraz staram się na to uważać. Czasami powiem coś takiego w żartach. Bardzo chciałbym powiedzieć, że jestem taki idealny i taki super, ale tylko Bóg jest idealny. Więc mam na kim się wzorować. Za moje przekleństwa przepraszam Boga.
Coś się zmieniło w Twojej relacji z Bogiem po udziale w tym reality show?
Na pewno mam dużą wdzięczność. Gdyby nie On, to bym tam nie pojechał, nikt by mnie tam nie zaprosił. Moja relacja z Bogiem zacieśniła się, jeżeli w ogóle można to tak pojmować. Kiedy usłyszałem pytanie, czy chciałbym wziąć udział w tym programie, to było dla mnie jak taki znak od Niego: „Borkowski, Ja ciebie pilnuję, ty działaj”. Pojechałem po wielką przygodę, nawet jeśli miałaby trwać tylko 3 dni.
Po co Bóg takiemu megazaradnemu facetowi, zwycięzcy wyścigu przez Azję, teraz – kiedy jest tak super?
(Śmiech) Przede wszystkim super jest dlatego, że Bóg jest w moim życiu. To od Niego pochodzi wszystko to, co otrzymałem. Moje życie, ludzie na mojej drodze, każda sekunda, którą dostaję.
Wiem, że to życie mogę stracić albo je przeżyć bardzo słabo. Większość mojego życia była taka sobie. Była pustką. Teraz wiem, że jest ze mną najwspanialszy Ziom na świecie, który zrobi dla mnie wszystko, bo mnie kocha bezgranicznie. Nie ma nic takiego, co mogłoby sprawić, że się ode mnie odwróci.
Teraz jest nadzieja i jest fajnie. I nie jestem superfacetem. Bóg jest super. Ja tylko działam i ufam, że On będzie mnie w tym wspierał.
*Ludwik Borkowski – z wykształcenia ukrainista. Ostatnio pracuje jako aktor, scenarzysta i fotograf. Jego pasją jest rozwój osobisty na drodze przełamywania lęków.